- Cała Polska podziwia efekty pani odchudzania. Czy 38 kilogramów temu czuła się pani grubaską?
- Nigdy nie miałam problemów ze swoją wagą. Wyglądałam, jak wyglądałam, wygląd nie spędzał mi snu z powiek. Dziś oczywiście mam świadomość, że bycie przy kości to nic fajnego, zwłaszcza dla zdrowia. Wtedy jednak nie miało znaczenia czy jestem gruba, ile kilogramów za dużo ważę.
- Nie czuła się pani źle w towarzystwie szczuplejszych koleżanek?
- Nie zwracałam na to uwagi, bo miałam inne priorytety. Jedyne, co mi przeszkadzało, to szukanie ubrań w swoim rozmiarze. Szłam do sklepu, upatrywałam sobie fajną rzecz, a tu rozmiaru nie ma.
- Wtedy, jak większość kobiet, wracała pani do domu i obiecywała sobie jeść sałatę i popijać ją wodą, by wejść w wymarzony rozmiar?
- Nie, szukałam sklepu z ubraniami dla puszystych. W życiu nie byłam na diecie, nie miałam nawet pojęcia o tabelach kalorycznych. O odchudzaniu nawet nie pomyślałam.
- Zadyszki pani nie miała, chodząc po tych sklepach?
- A jakże (śmiech). Zwłaszcza podczas chodzenia po schodach. Tego rodzaju wysiłku unikałam jak ognia, bo wiedziałam, czym to grozi. Kilkukilometrowy spacer nie wchodził nawet w rachubę. To, co dzisiaj jest codziennością, kiedyś było nie do przejścia.
- Zupełnie nie rozumiem. Skoro nie względy estetyczne czy zdrowotne zdecydowały o tym, że przeszła pani na dietę, to co się stało?
- To był impuls. To stało się podczas mojej 24-godzinnej wizyty w Indiach. Ten 40-stopniowy upał był nie do zniesienia. Wtedy poczułam, że moja waga mnie uwiera.
- To była ciężka praca?
- Nie da się ukryć. Już w samolocie odmówiłam przyjęcia posiłków. W głowie na zawsze pożegnałam się z tłustymi sosami, mięsami, ciastkami, czekoladą, placuszkami i innymi mącznymi potrawami. Po powrocie do domu przerzuciłam się na soki warzywne i gotowane warzywa. Jak dziś o tym myślę, to spożywałam maksymalnie 500 kcal dziennie.
- Tego żaden dietetyk by nie pochwalił.
- Kiedy pisałam książkę "Prawdziwe zmiany - mój eliksir młodości" i konsultowałam swoją nazwijmy to dietę z pierwszego miesiąca, żaden dietetyk nie chciał się pod tym podpisać. To nie było jedzenie, to było raczej niejedzenie. Ja tego nie traktuję nawet jako diety, a raczej jako oczyszczenie organizmu, pozbycie się toksyn. Muszę przyznać, że czułam się kiepsko. To było poświęcenie, ale udało mi się zrzucić 13 kg. Potem poszłam po rozum do głowy, powietrzem nie da się przecież żyć. Zresztą sylwetka sylwetką, ale o zdrowie też trzeba przecież dbać. Zaczęłam więc czytać o zdrowym odżywianiu, studiować tabele kaloryczne, to było dla mnie coś zupełnie nowego. I ułożyłam sobie dietę 1000 kcal, opartą na warzywach - gotowanych i surowych, chudym mięsie i chudych nabiałach. I ciągnę ją do dzisiaj.
- Ile to już lat takiej katorgi?
- Dla mnie to nie jest katowanie samej siebie. Przyjęłam taki styl życia i tego się trzymam. Odpowiadając na pani pytanie, to już prawie pięć lat. Zaczęłam w połowie 2007 r., po roku było mnie mniej o 38 kg. Osiągnęłam wagę z czasów maturalnych. Nie katuję się, ale to może dlatego, że jem to, co lubię. Takim kluczem kierowałam się, układając swoją dietę. I jeśli mogę coś poradzić wszystkim osobom, które chcą się odchudzać lub są w trakcie odchudzania, to niech jedzą to, co lubią, ale w rozsądnych ilościach. Wtedy dieta przestaje być katorgą i można zamienić ją w nowy sposób życia.
- Łatwo mówić, ale trudno wcielić w życie.
- A to inna sprawa. Potrzeba do tego nie lada zaparcia i siły ducha. Ja ją w sobie znalazłam i jestem z tego dumna. Bo to była ciężka praca nad sobą. Wciąż jest, ale dziś traktuję to jak dobre przyzwyczajenie.
- Miała pani wsparcie ze strony najbliższych?
- Ha, ha... Dzieci, owszem, kibicowały, ale podczas obiadków, opartych na kuchni polskiej, podsuwały mi kotleciki. A to mielone, a to schabowe. Wodziły na pokuszenie.
- Pani przemiana należy chyba do najbardziej spektakularnych w ostatniej dekadzie.
- Pewnie, że czuję się wyśmienicie. Nie tylko ze względów estetycznych. Czuję się zdecydowanie młodziej, no i zdrowiej. Mam niewspółmiernie więcej siły niż wcześniej, energia wprost mnie rozpiera. Z przyjemnością korzystam ze schodów, gdy czekanie na windę się przedłuża. Nie to, bym zrezygnowała z windy z myślą o gubieniu zbędnych kalorii, ale schody nie wzbudzają już we mnie takiego przerażenia jak dawniej. Spacer pięcio- czy dziesięciokilometrowy to dla mnie dziś pestka. A trawienie... Nieporównywalnie lepsze! Myślę, że wszyscy, którym zdarzają się kłopoty trawienne, wiedzą, o czym mówię. I nawet ze względu na lepsze samopoczucie warto podjąć walkę z kilogramami. Uroda jest ważna, ale jak jest wyśmienite samopoczucie, to człowiek momentalnie lepiej wygląda na twarzy, a i porusza się zgrabniej.
- Coś nie wspomina pani o wspomaganiu odchudzania wysiłkiem fizycznym?
- Bo nie ma o czym wspominać (śmiech). Przyznaję, że nie ćwiczyłam. Nie jestem typem, który lubi pocić się na siłowni. Jedyny ruch, z jakiego korzystałam, to spacery. Im byłam lżejsza, tym chętniej na nie wychodziłam i były one dłuższe.
- A co z jo-jo? Nie miała pani wahań wagi?
- Na szczęście nie. Uważam, że mój sukces to umiejętność kontrolowania wagi. Zaprzyjaźniłam się z wagą. Ważę się codziennie, rano i wieczorem. Na bieżąco kontroluję, co się ze mną dzieje. Jeśli pofolguję sobie z jedzeniem, bo jestem na bankiecie czy wyjechałam na konferencję, natychmiast przechodzę na gotowane warzywka na parze i wszystko wraca do normy. Waga to prawie moja przyjaciółka.
- Szczupły człowiek to zdrowszy człowiek?
- O, na pewno! O tym chyba nikogo nie trzeba przekonywać. Odchudzać trzeba się jednak z głową. Osoba, która się odchudza, nie może być głodna. A mój sposób na ładną sylwetkę to zostać strażnikiem własnej wagi.
Anna Kalata
Ekonomistka, polityk Samoobrony, była minister pracy w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza. Dzięki spektakularnemu odchudzeniu się została celebrytką.
Uczestniczyła w "Tańcu z gwiazdami". Wydała także książkę "Prawdziwe zmiany - mój eliksir młodości"