10 stycznia 2012 r. samobójcy zaplanowali atak na siedzibę gubernatora prowincji Paktika w Afganistanie. Ale zauważono ich na jednym z punktów kontrolnych. Strzelając do wszystkiego, co się rusza, talibowie dostali się do najbliższego urzędu. Zabili kilka osób, resztę pojmali. Afgańczycy wspierani przez żołnierzy amerykańskich kilka razy próbowali zdobyć budynek. Nieskutecznie. Poprosili o pomoc ośmiu polskich komandosów z jednostki Task Force-50. W kraju ci żołnierze służą w jednostce specjalnej w Lublińcu.
Nasi wkroczyli do akcji. - Byliśmy już na korytarzu. Ucichł huk kolejnego wybuchu, gdy powietrze przeszył przeraźliwy wrzask: "Allah Akbar!". Długowłosy, niezbyt wysoki mężczyzna z drobnym wąsem pod nosem wyskoczył z pokoju. Wcześniej nie strzelał, przyczaił się i chciał nas jak najbliżej dopuścić - opowiada jeden z naszych komandosów.
Napastnik w lewej ręce trzymał telefon komórkowy. Spod bluzy wystawała wypełniona kostkami plastiku kamizelka samobójcy. Nasi odpowiedzieli ogniem. Terrorystę odrzuciło, z rozwartej dłoni wypadł telefon. Do eksplozji nie doszło.
O tym, jak potężne były te ładunki, nasi komandosi przekonali się chwilę później. Po jednym z terrorystów pozostały tylko fragmenty ciała i dziura w suficie wykonanym z żelbetonu. - W czasie naszego szturmu nie został ranny ani jeden Polak. Uwolniliśmy trzech zakładników, dwóm pomogliśmy uciec przed rozpoczęciem operacji. W czasie operacji wyeliminowano wszystkich terrorystów - podsumowuje dowódca w książce, którą już można kupić w księgarniach.
"Task Force-50 Operacja
ťSledgehammaerŤ", Jarosław Rybak, Wyd. War Ender