Chełbi modrej, nazywanej potocznie "bałtycką meduzą", daleko do naprawdę groźnych meduz, tj. bąbelnicy czy morskiej osy. Podczas gdy kontakt z takimi meduzą może grozić silnym poparzeniem, częściowym paraliżem, a nawet spowodować śmiertelne zaburzenie pracy serca, nasze rodzime parzydełkowce pozostają niegroźne. Kontakt z nimi może nie jest najprzyjemniejszy, ale na szczęście nie zagraża naszemu życiu czy zdrowiu.
- Zwiększona ilość chełbi w okresie późnego lata oraz jesieni, jest zjawiskiem typowym i wynika to przede wszystkim z cyklu życiowego meduzy. Chełbie się urodziły, przeobraziły się, urosły, a teraz stały się widoczne. Niektóre są w fazie rozrodu - rozpoznamy to po czerwonych lub fioletowych gonadach - tłumaczy Michał Bała ze Stacji Morskiej w Helu.
Bała zauważa jednak, że problem rosnącej populacji planktonu galaretowatego, to problem, który staje się udziałem coraz większej ilości mórz i oceanów. - Wynika to z różnych przyczyn, ale jedną z nich jest przełowienie wód. Meduzy zaczynają dominować nad małymi rybami i jest to widoczny trend - zauważa.
Warto dodać, że o ile występujące u nas licznie chełbie modre nie są groźne, o tyle już inna bałtycka meduza - bełtwa włosiennik, może stanowić istotne zagrożenie i dotkliwie poparzyć. Na tę meduzę można u naszych brzegów natknąć się najczęściej późną jesienią lub zimą. Bełtwa lubi zimną wodę i większe zasolenie, a co z tym idzie - w Bałtyku woli raczej duże głębokości dlatego na szczęście rzadko pojawia się przy linii brzegowej.
- Czasem sztormy lub wiatr wyniosą ją na brzeg, ale nie są to częste przypadki. Zresztą wówczas mamy na nogach obuwie, więc nic nam nie grozi. Pamiętajmy jednak, żeby nie brać jej na ręce - uczula Bała.

i