W Gdańsku miałem spędzić dosłownie jeszcze jedną noc. W kieszeni miałem bilet do Torunia. Wiedziałem, że do Gdańska już nie wrócę. Ten mój koszmar, który trwał do lipca, wreszcie miał się skończyć. Miałem żyć długo i szczęśliwie. Było kilka minut po godzinie 10. Znowu zaczęło mnie boleć w klatce piersiowej, po lewej stronie. To nie był pierwszy raz. Od września taki ból łapał mnie już kilka razy. Jak mnie złapał, to przeklinałem działaczy pewnego związku sportowego. Ci za nic mają prawo. Łamią je, bo mogą. Dlatego - z dnia na dzień - musiałem przeprowadzić się najmłodszym synem do Gdańska. Ja mogłem, bo moi przełożeni wyrazili zgodę na moją pracę w województwie pomorskim.
Przejmująca relacja ze szpitala w Gdańsku
Bolało mnie coraz bardziej. Nie mogłem oddychać. Zaczęło mi się robić ciemno przed oczami. Byłem na skrzyżowaniu ulicy Jana Pawła II. Do przychodni Świętego Ojca Pio miałem ze 100 metrów. Doczłapałem się. Do rejestracji była kolejka. Jedna z pań rozmawiała przez telefon. Gdy mnie zobaczył, przerwała rozmowę i zapytała się, co mnie boli. Od razu podano mi tabletkę pod język. Ktoś zmierzył mi ciśnienie. Zrobiono mi EKG, ciśnienie okropne, bolało mnie dalej. Zapis EKG był taki, że nie mam zawału. To mnie uspokoiło. Byłem pewien, że to nerwobóle. Niepokoiło mnie jednak bardzo wysokie ciśnienie. Nie zmniejszyło się mimo podanych tabletek. W przychodni nikt nie robił problemu, że to nie moja przychodnia. Mówiłem, że jestem z Torunia. Młoda lekarka powiedziała mi, że co prawda EKG nie pokazuje zawału, ale ona wezwała karetkę.
Ja do szpitala chciałem iść na pieszo, bo do niego z przychodni było najwyżej z 500 metrów. Ona się na to nie zgodziła. Do szpitala zawiozła mnie karetka. Na Izbie Przyjęć dostałem 2 tabletki pod język. Mierzenie ciśnienia, EKG. Ciśnienia takiego w życiu jeszcze wysokiego nie miałem. EKG czyste. Usłyszałem, że musi zobaczyć mnie lekarz. Trochę poczekałem. Pani doktor długo patrzyła na wyniki EKG. Oznajmiła mi, że muszę mieć zrobione szczegółowe badania krwi. Zadzwoniłem do żony w Toruniu. Powiedziałem jej, że jestem w szpitalu i jak tylko lekarze dostaną wyniki. to mnie puszczą.
- Wynik jednego badania jest trochę niejednoznaczny. Powtórzymy go. Za godzinę będzie wynik. Będzie w porządku, to będzie pan mógł wyjść - oznajmiła mi pani doktor koło godziny 21.
- Za dwie godziny wyjdę. Nie musisz przyjeżdżać - powiedziałem do żony przez telefon. - Wynik nie jest dobry. Zaraz przyjdzie do pana kardiolog - powiedziała mi pani doktor.
- Jestem kardiologiem. Musimy przyjąć pana na oddział. Teraz nie ma na nim miejsca. Zostanie pan przyjęty, jak tylko się zwolni miejsce - powiedział do mnie młody lekarz.
Kolejne wypowiedziane przez niego zdanie to był zimny prysznic. - Jest pan w trakcie zawału serca - tak brzmiało to zdanie.
Tych 20 godzin, spędzonych na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym na Gdańskiej Zaspie nie zapomnę do końca życia. To było piekło. W pomieszczeniu, które liczyło około 120 metrów kwadratowych było 20 łóżek. Na nim leżały osoby w różnym stanie. Cukrzycy, cierpiący na raka z przerzutami i starsze schorowane osoby z zaburzeniami pamięci i problemami psychicznymi. Dwie ostatnie grupy nie należały do spokojnych pacjentów. Ciągle próbowały wstawać z łóżka. Rzucały się z pięściami na personel medyczny. Teraz rozumiem, dlaczego większość ratowników na izbie to mężczyźni. Te chore osoby z zaburzeniami pamięci i psychicznymi potrzebują specjalnej pomocy. Podawanie im lekarstw czy też mierzenie ciśnienia to nie lada wyzwanie.
Te osoby krzyczały, śpiewały. Jak wstawały z łóżka, to się przewracały. Jeden z pacjentów załatwił swoje potrzeby fizjologiczne na podłogę. To było piekło. Personel medyczny był pełen empatii. Mimo wyzwisk, kierowanych pod swoim adresem trzymał klasę. A potem, gdy trafiłem oddział, wszystko się zmieniło, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Na świeżo wyremontowanym oddziale są sale dwuosobowe z łazienkami. Oddział wyposażony w najnowocześniejszy sprzęt. Czułem się jak w Niebie. Zrobiono mi echo serca, a potem koronarografię. To takie badanie, gdzie grzebano w moim sercu. Nie wiem, czy to możliwe, ale ja to czułem, że coś jest w moim sercu. Wynik koronarografii jest jednoznaczny. Nie chcę przyjąć go do wiadomości. Ze szpitala wyszedłem 23 grudnia. Polska rzeczywistość jest taka, że dopiero 28 czerwca mam wizytę u kardiologa. Powoli dociera do mnie to, że gdybym nie podszedł do przychodni imienia ojca Pio przy ulicy Burzyńskiego 1 w Gdańsku, a potem do szpitala na Zaspie, to pewnie mógłbym stracić przytomność.
Nie znam imion i nazwisk pielęgniarek, pielęgniarzy i lekarzy którzy ratowali im życie. Wszystkim za pomoc dziękuje.
Mariusz Korzus, dziennikarz "Super Expressu"