To prawdopodobnie Wojtek, jak mówią mieszkańcy Dąbrówki, miał skądś przywlec do rodzinnego domu koronawirusa. Podobno czuł się winny z tego powodu, a najbardziej bał się o Wiktorię, bo u niej objawy choroby szybko się nasilały.
- Widziałem, jak Wiktorię zabierała karetka. Przyjechali po nią ratownicy cali w kombinezonach. Widziałem wtedy żegnającego siostrę Wojtka. Oni byli ze sobą tak bardzo zżyci. Jedno za drugie skoczyłoby w ogień. Niewiele czasu minęło, a karetka przyjechała też po Wojtka. To było straszne, choć wtedy każdy z sąsiadów myślał, że podleczą ich w szpitalach i oboje wrócą do domu – mówi Władysław Pepliński (72 l.) z Dąbrówki.
Wiktoria zmarła jako pierwsza w szpitalu w Kościerzynie. Dzień później rodzice odebrali kolejną tragiczną wiadomość, tym razem o śmierci Wojtka w szpitalu w Słupsku. Nie mogli być przy nich. Nie mieli szansy, by pożegnać dzieci, bo sami muszą pozostać w domowej izolacji.
Wiktoria była podopieczną Specjalnego Ośrodka Szkolno-Wychowawczego w Bytowie, Wojtek miał za sobą rok w seminarium duchownym, chciał studiować teologię. Pomagał osobom starszym i udzielał się społecznie jako wolontariusz. – To był wspaniały chłopak. O rodzinie złego słowa nie powiem – dodaje pan Władysław.
Ciotka zmarłego rodzeństwa przyznaje, że stała się niewyobrażalna tragedia. – Ta śmierć spadła na rodzinę jak grom z jasnego nieba. Nie wiem, jak brat z bratową to przeżyją – mówi pani Bożena.
Władze gminy Borzytuchom, w której mieszkają rodzice Wiktorii i Wojtka, zapowiadają udzielenie jej pomocy, w tym też przy organizacji pochówku, jeśli tylko rodzina o taka się zwróci.
Polecany artykuł: