Zapewniał, że będzie dobrze, a napsuł, co mógł. Mimo to i tak się wzbogaci. W środę wiceprezydent stolicy Jarosław Kochaniak, którego los przypieczętowała Krajowa Izba Odwoławcza, unieważniając zapisy przetargu na odbiór śmieci, pożegnał się z intratną posadą. Wiceprezydentem był od blisko siedmiu lat. Choć komunikat ogłaszającej dymisję Hanny Gronkiewicz-Waltz (61 l.) brzmiał poważnie, nie było to ostre pożegnanie, czyli dyscyplinarne zwolnienie z pracy.
- Wiceprezydenta obowiązuje trzymiesięczny okres wypowiedzenia, który wynika z Kodeksu pracy. Został jednak zwolniony z obowiązku świadczenia pracy - mówi Bartosz Milczarczyk (31 l.), rzecznik Ratusza. Co to oznacza? To, że mimo śmieciowej wpadki na konto zwolnionego wpłyną jego trzy dotychczasowe pensje! W dodatku nie byle jakie. Bo wiceprezydent, jak wszyscy pozostali zastępcy prezydent stolicy, zarabiał lepiej niż sama Hanna Gronkiewicz-Waltz, bo około 20 tys. zł miesięcznie. Liczyć więc może teraz na około 60 tys. zł!
To jednak niejedyne jego dochody z budżetu miasta. Kochaniak dorabia bowiem całkiem nieźle w radach nadzorczych miejskich spółek - Dalkii Warszawa, czyli dawnego SPEC, oraz Miejskiego Przedsiębiorstwa Wodociągów i Kanalizacji. W 2012 roku wyciągnął z tego ponad 95,2 tys. zł. Czy zachowa te stołki, na razie nie wiadomo. Decyzja w tej sprawie zapadnie zapewne w najbliższych dniach. Opozycja nie ma wątpliwości, że z tymi fotelami skompromitowany Kochaniak też powinien się pożegnać.
- Nie powinien dłużej reprezentować miasta - mówi Jarosław Krajewski (30 l.), radny i rzecznik warszawskiego PiS, który podejrzewa jednak, że wiceprezydent na rynku pracy mimo wszystko nie zginie.
I może mieć rację. Choćby dlatego, że jak na kogoś, kto tak psuł wizerunek władz Warszawy, Kochaniak otrzymał za swoje zasługi wyjątkowo sporą gratyfikację. Od początku 2012 roku dostał od miasta, bagatela, 53 120 zł nagród!