24 września odbędzie się kolejny Bieg po Nowe Życie. Z tej okazji Jarosław Jakimowicz udzielił nam wywiadu. Aktor uratował życie swojemu dziecku.
Niedawno „Rzeczpospolita” przytoczyła dane, z których wynika, że w Czechach, gdzie mieszka kilkukrotnie mniej ludzi niż w Polsce, przeprowadza się cztery razy więcej przeszczepów serca. Mamy chyba jednak jeszcze wiele do zrobienia, jeśli chodzi o tematykę transplantacji...
Jarosław Jakimowicz: Sytuacja w Czechach wynika ze świadomości społeczeństwa. My jesteśmy jednak ciemnogrodem, aplikujemy ludziom różne bzdury. W filmie o profesorze Relidze pada pytanie, czy wraz z przeszczepionym sercem nie przejmie się uczuć dawcy. Niektórzy ludzie naprawdę nadal tak myślą. Czesi mają inne podejście do takich spraw. Może dlatego, że w większości są ateistami.
Przez dwa lata w zasadzie mieszkałem z moim synem Jeremiaszem w Centrum Zdrowia Dziecka. Używanie prezerwatyw w Polsce uważane jest przez niektórych niemalże za zbrodnię, podczas gdy w ciągu tych dwóch lat nie było w zasadzie miesiąca, żeby w CZD ktoś nie zostawił swojego niepełnosprawnego, ciężko chorego dziecka. Czy to tak powinno wyglądać? Moim zdaniem to jest chore. Mówię to jako osoba wierząca, modląca się do Boga, prosząca go o pomoc, o zdrowie dla syna. Nie mogę jednak nie zauważać, że ciemnogród zaczyna rozkwitać.
Nie wahał się pan ani chwili przed podjęciem decyzji o oddaniu synowi fragmentu wątroby?
- Proszę mi wierzyć, że nie było takiego momentu. Urodziło mi się dziecko i od drugiego tygodnia jego życia słyszałem, że Jeremiasz umiera. Syn nieustannie był chory, samo tylko zapalenie płuc miał aż sześć razy. Robiłem wszystko jak automat, nie było czasu na rozczulanie się nad sobą. Nawet nie pamiętam dokładnie momentu, w którym lekarze powiedzieli mi o możliwości przeszczepu.
Dlaczego wybrali akurat pana?
- Zwykle lekarze szukają możliwości pobrania kawałka wątroby od mamy czy siostry, narząd musi być jak najmniej otłuszczony i zniszczony. Ja byłem wtedy już blisko 40-letnim mężczyzną od lat pracującym w show biznesie i nie stroniącym od rozrywek, mimo tego oprócz mnie nikt nie był badany pod tym kątem. Różnego rodzaju testy trwały przez dwa miesiące, musiałem przejść m.in. koronarografię by lekarze mogli sprawdzić stan moich naczyń wieńcowych. Poddawałem się różnym badaniom i zabiegom z wiarą, że się uda.
Profesor Piotr Kaliciński z Kliniki Chirurgii Dziecięcej i Transplantacji Narządów CZD żartował potem już po zabiegu, że zawsze byłem „nienormalny”, dlatego wszystko się udało.
Pamięta pan moment wybudzenia się po operacji? Jaka pierwsza myśl przyszła panu do głowy?
- Do dzisiaj chce mi się płakać, gdy sobie to przypominam. To była długa, trwająca sześć godzin operacja, ale ja martwiłem się głównie o Jeremiasza, czy się udało, w jakim jest stanie, czy nie ma żadnych powikłań, czy kawałek mojej wątroby bez przeszkód przejechał przez Warszawę ze szpitala do szpitala. Przypomina mi się to wszystko, gdy widzę na ulicach samochody przewożące narządy do transplantacji.
Najgorsze były dla mnie dwa pierwsze tygodnie rekonwalescencji. To nie dlatego, że byłem zmasakrowany operacją, obolały, słaby. Nie mogłem zobaczyć w tym czasie mojego dziecka, to było nie do zniesienia.
Chwila, w której pan zobaczył pan Jeremiasza była na pewno bardzo wzruszająca?
- Nie zapomnę nigdy tych kilku ostatnich metrów, które miałem do przejścia do jego łóżeczka. On wyglądał zupełnie inaczej, niż przed operacją. To, że jego wątroba nie pracuje było już bardzo widać, był w złym stanie, zielony, opuchnięty. Po przeszczepie zobaczyłem Jeremiasza w zupełnie innym stanie, zwróciłem uwagę na jego oczy, nie były wreszcie ciemnożółte, zmęczone chorobą.
Po przeszczepie nie było żadnego problemu?
- Żadnego, jesteśmy cudem. Jeremiasz przechodzi kolejne badania, nie ma żadnych problemów zdrowotnych. Nic nie trzeba poprawiać, doszywać. Od 13 lat moja wątroba sprawuje się u niego wzorowo. Syn żyje pełnią życia, czasem nawet myślę, że ma jakieś ADH, jest tak ruchliwy (śmiech). Poszedł rok wcześniej do szkoły, jest doskonały na piłkarskim boisku, czasem przeszkadza na lekcjach, jest bardzo wrażliwy i czuły. Jest po prostu świetnym chłopakiem, nadrobił czas choroby.
Co mówi o tym, co pan dla niego zrobił?
- On jest taki jak ja, obraca wszystko w żart. Może musi do niektórych spraw dojrzeć. Myślę, jednak, że jest ze mnie dumny.
W Polsce przeszczepów od żywych dawców wykonuje się ciągle o wiele za mało. Ludzie boją się, że gdy oddadzą nerkę lub fragment wątroby, będą żyć już zawsze na pół gwizdka...
- Mam odznakę honorowego dawcy. Gdy drugi raz byłem na uroczystościach w Ministerstwie Zdrowia, ówczesny minister Bartosz Arłukowicz powiedział, że co będzie opowiadał jakieś głodne kawałki, skoro ja mogę coś na ten temat opowiedzieć.
Powiedziałem szczerze, że nim dobrnęliśmy do transplantacji, nie oszczędzałem się, bo jestem rozrywkowy, kocham życie. Po zabiegu nic się nie zmieniło. Uprawiam sporty, bawię się, piję wódkę. Ale jest coś, czego nikt mi już nie odbierze: w najtrudniejszym momencie życia stanąłem na wysokości zadania. I całe szczęście, za to dziękuję Bogu i lekarzom.
48-letni Jarosław Jakimowicz znany jest m.in. z filmu „Młode Wilki”. Jeremiasz urodził się z niedrożnością dróg żółciowych. Choroba najczęściej prowadzi do niewydolności wątroby. Chłopiec był operowany w wieku kilku miesięcy, ale leczenie nie przyniosło efektów. Kiedyś takie dzieci były skazane na śmierć. Dzisiaj życie ratują im przeszczepy narządów.