- Absolutny pasjonat. Dziennikarz z powołania. Tak bardzo smutno... - mówią jego koledzy. Ta nagła śmierć Andrzeja Fedorowicza wstrząsnęła środowiskiem dziennikarskim. Umarł w lesie, na spacerze. Leżącego na ścieżce zobaczył przypadkowy biegacz i próbował go reanimować. Nie udało się.
- Gdy tego dnia przed południem wyszłam na spacer z psem, po drugiej stronie kanałku wawerskiego zobaczyłam policję i ciało pod folią. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że to mój mąż. Doszłam do domu, Andrzeja nie było, więc tam pojechałam. I byłam z nim do końca. Jeśli musiał umrzeć, to stało się to w miejscu, które jest nam bliskie. To nie był facet, który umiera przy biurku, w łóżku czy w fotelu - mówi „Super Expressowi” wdowa po dziennikarzu Irena Fedorowicz.
Andrzej Fedorowicz lubił ruch, aktywność, doceniał pasję. - Dobry dziennikarz, fajny, serdeczny człowiek - mówi o Andrzeju Fedorowiczu Tomasz Lis. - Zawsze imponowały mi jego spokój, konsekwencja i merytoryczność. Od niego się uczyłem - wspomina kolejny dziennikarz Tomasz Kuzia. Fedorowicz pracował w wielu redakcjach od „Super Expressu” i „Faktu” po „Newsweek Historia”. Ostatnio zajmował się głównie historycznym dziennikarstwem śledczym. Był autorem książek „Gladiatorzy z obozów śmierci” czy „Słynne ucieczki Polaków”. W ubiegłym roku wydał aż trzy tytuły! Jego pasją było też podróżowanie...
Jego przyjaciel Jacek Gałązka wspomina: - Andrzej umiał uczyć pisania. Był pierwszą osobą, którą spotkałem w newsroomie „Super Expressu”, jeszcze w redakcji na Miedzianej. Obaj prowadziliśmy wtedy działy informacyjne - on krajowy, ja warszawski. 14 lat temu poprosiłem, żeby pojechał ze mną do Kirgistanu, pomagać redakcjom wolnych mediów. Od tamtej pory co roku gdzieś jeździliśmy...
Przyjaciele i rodzina pożegnają Andrzeja Fedorowicza po Nowym Roku. Pogrzeb odbędzie się w sobotę 2 stycznia o godz. 11, na cmentarzu przy al. Kobylińskiego w Płocku. Tam się urodził, tam kończył "Małachowiankę" i na płockim cmentarzu spoczął jego ojciec.