"Konrad wrócił do Polski z Anglii, gdzie pracował na barze w którym średnio przewija się ok 2 tys. osób na dobę, zwłaszcza w piątki i w soboty. Było to ok. 2,5 tyg. temu, wówczas w Polsce wprowadzono pierwsze obostrzenia dot. zgromadzeń publicznych, zamknięto szkoły, bary, restauracje a także granice dla obcokrajowców. W Anglii funkcjonowało wszystko bez zmian. Na barze razem z moim bratem pracowała osoba najprawdopodobniej zakażona i kaszląca." - tak rozpoczyna się dramatyczna historia pana Konrada opisana przez jego siostrę Martę.
Już wtedy liczba potwierdzonych zakażeń w Wielkiej Brytanii była trzy razy większa niż w Polsce. Według kobiety na granicy jedyne co zrobiono to zmierzono temperaturę jej bratu i kazano wypełnić formularz. Czwartego dnia po powrocie Konrad dostał zaniku zmysłu węchu i smaku - jak czytamy - całkowitego. Oprócz tego kłucie przy głębokim wdechu i nic innego. Objawy trwały 3 dni, a potem wszystko wróciło do normy. Rodzina kazała mężczyźnie zadzwonić do sanepidu i do szpitali zakaźnych. Nie chciano z nim rozmawiać i stwierdzono, że nie są to objawy koronawirusa, bo nie ma kaszlu, gorączki i duszności. Rodzice mężczyzny zaczęli walczyć o to, by ich synowi wykonano test na obecność koronawirusa. W końcu udało się. Test na koronawirusa wykonano mu w szpitalu przy ulicy Wolskiej w Warszawie. Po równo dwóch tygodniach przyszedł wynik. Konrad ma koronawirusa.
"Gdybyśmy się słuchali rad sanepidu, szpitali zakaźnych i ich instrukcji, gdybyśmy nie walczyli o test, Konrad zaraziłby mnóstwo ludzi, a co najważniejsze rodziców, którzy zainfekowaliby cały szpital. Cały szpital byłby wyłączony przez opieszałość państwa, brak procedur, brak możliwości wykonania testów, i ignorowanie bezobjawowych nosicieli wirusa COVID-19" - napisała pani Marta.