– Polećmy Bogu zmarłego. To tato jednego z naszych księży, który przyszedł się wyspowiadać – tak o Marku T. napisał w kwietniu 2019 roku ks. Przemysław Śliwiński, rzecznik Archidiecezji Warszawskiej. W ten sposób poprosił wiernych warszawiaków o modlitwę za duszę 65 latka, który zmarł po brutalnym ataku przed budynkiem kościoła na Muranowie.
Co się wtedy wydarzyło? Według relacji policji i świadków Jan B. – wszedł na teren plebanii o godz. 16:45. Spotkał tam Marka T., ojca jednego z księży z archidiecezji warszawskiej, który czekał na spowiadającą się żonę. Przygotowywali się do odnowienia przyrzeczeń kościelnych. W tym celu oboje musieli się wyspowiadać.
– To charakterystyczna spowiedź generalna. Nazywamy ją "spowiedzią życia". Nie dokonuje się jej przy konfesjonale, ale w odosobnionym pomieszczeniu – tłumaczył ks. Śliwiński.
Gdy Marek T. otworzył drzwi, Jan B. wpadł w szał. Był pobudzony. Uderzył 65-latka pięściami. Jan B. trenował boks, grał w rugby, był wysportowany i silny. Po kilku jego ciosach starszy mężczyzna upadł na posadzkę. Ale agresor nie odpuścił – złapał głowę poszkodowanego obiema rękami i uderzał nią o schody kościelne, nie ma miażdżąc czaszkę. Marek T. zmarł w szpitalu wskutek "rozległych obrażeń czaszkowo-mózgowych". Na pomoc seniorowi ruszył jeden z księży, który usłyszał krzyki, ale nie zdołał pomóc, również został poturbowany przez napastnika, który – jak później opisywano – miał wtedy wręcz nadzwyczajną siłę.
– Miał ogromną siłę. Napadł na człowieka starszego, który nie miał żadnych szans. Nie miał żadnych powodów: ani materialnych, ani religijnych, ani żadnych innych. Tylko po prostu w jakimś amoku bandyckim zabił kogoś, kto wszedł mu w drogę – mówił wtedy mediom proboszcz parafii na Nowolipkach.
Dopiero policji, która w kilka minut pojawiła się w parafii św. Augustyna, udało się obezwładnić Jana B.
– Dziwny, łysy, ręce całe w tatuażach, w krótkim rękawku i krótkich spodenkach. Był tak silny, że jak siedziało na nim 5 policjantów, to nadal się rzucał – relacjonował jeden ze świadków. W trakcie zatrzymania agresor stracił przytomność. Został przetransportowany do szpitala przy ul. Lindleya, gdzie lekarze wprowadzili go w stan śpiączki farmakologicznej. Po kilku dniach hospitalizacji udało się go wybudzić i przesłuchać. Z tego przesłuchanie niewiele jednak wynikło. Zatrzymany mężczyzna – przekonywał, że nie pamięta przebiegu zdarzenia. Nie przyznał się do niczego. Nie wyjaśnił motywów. Napastnik i ofiara nie znali się. Łączyło ich tylko to, że obaj byli katolikami. Mogli pojawiać się na tych samych mszach. Tylko tyle.
B. często przychodził do kościoła. Ale miał też za sobą zarejestrowane w policyjnych kartotekach rękoczyny.
Lubił boks, kiedyś był też zawodnikiem rugby, ale jego kariera sportowa szybko się zakończyła po licznych incydentach. W 2015 roku podczas meczu brutalnie uderzył innego zawodnika, co doprowadziło do jego dyskwalifikacji. Kilkukrotnie był oskarżany o prowadzenie pojazdu w stanie nietrzeźwości, a w jednym przypadku za kradzież rozbójniczą, podczas której dopuścił się obrażenia pracownicy sklepu.
Badania laboratoryjne wykazały, że mężczyzna w dniu ataku na ojca księdza miał we krwi tetrahydrokannabinol (THC) − to główny składnik psychoaktywnych konopi. Stąd zapewne wynikała jego siła podczas ataku i nagła utrata przytomności zaraz po nim.
Prokuratura przedstawiła mu dwa zarzuty: zabójstwa 65-latka poprzez zadanie mu kilkunastu ciosów w głowę i uderzenie głową o posadzkę i spowodowanie obrażeń ciała u księdza, który próbował obronić napadniętego.
Te zarzuty nie zakończyły się jednak wyrokiem karnym. W toku postępowania biegli z zakresu psychiatrii ocenili, że w dniu zdarzenia Jan B. był niepoczytalny tzn. miał "zniesioną zdolność rozumienia znaczenia swojego czynu i kierowania swoim postępowaniem". Eksperci podkreślili, że mężczyzna przejawiał wyraźne objawy choroby psychicznej, co sprawia, że istnieje wysokie prawdopodobieństwo, iż w przyszłości może dopuścić się podobnych czynów o znacznej społecznej szkodliwości. Na podstawie tych ustaleń, prokuratura wniosła o umorzenie postępowania karnego i zastosowanie środków zabezpieczających w postaci leczenia psychiatrycznego w warunkach zakładu zamkniętego. Jan B. nie trafił więc do więzienia, lecz został skierowany do placówki psychiatrycznej. Sprawa zabójstwa i pobicia została umorzona, a dalsze postępowanie ukierunkowane zostało na leczenie sprawcy. Markowi T. to życia nie zwróci. Został pochowany na cmentarzu w Wawrze. Pogrzebu udzielał sam kard. Kazimierz Nycz.
– Był łagodnym, cichym, skromnym i mądrym człowiekiem, wspaniałym ojcem, mężem i dziadkiem, katechistą. Z całą rodziną prosimy o modlitwę. Cierpimy z powodu Jego śmierci. Przebaczamy i nikogo nie obwiniamy – napisał po śmierci ojca syn Marka T., ksiądz Maciej.