Morze zniczy i kwiatów pojawiło się przy bramie przy ul. Żurawiej – gdzie 25 lutego dozorca znalazł nagą i nieprzytomną, zgwałconą Lizawietę z Białorusi.
Białorusinki, Ukrainki i Polki solidarnie czarnym marszem milczenia protestowały przeciw przemocy wobec kobiet. Marsz zgromadził tysiące osób. Organizatorki przemówiły do tłumu przed kamienicą na Żurawiej.
Cichy marsz po śmierci 25-letniej Lizy
− Dokładnie w tym miejscu, zbrodniarz zaatakował Lizę, dusił i zgwałcił. Nikt wówczas nie zareagował. Zostawił młodą, nieprzytomną dziewczynę. Liza kilka dni później zmarła w szpitalu zostawiając partnera − brzmiały pierwsze słowa organizatorów.
− Jesteśmy tu, żeby ten świat był bezpieczniejszy. Żebyśmy nie musiały się bać, żeby nie musiały się bać nasze córki, żeby nie bały się kobiety, które przyjechały do Polski. Liza, nie zapomnimy o tobie! Już nigdy nie będziesz musiała iść sama − mówiła Maja Staśko.
− Niech jej śmierć i inne ofiary przemocy nie pójdą na marne. Kobiety mają prawo czuć się bezpiecznie – mówiły uczestniczki marszu, zorganizowanego przez Fundację Kraina w związku z dramatycznymi scenami, które rozegrały się 25 lutego w centrum Warszawy, właśnie w bramie przy Żurawiej.
Gdy Dorian S. (23 l.) w kominiarce zaatakował nożem Lizę, gdy ją później gwałcił i dusił i zostawił nieprzytomną, nikt nie zareagował. − Żądam końca obojętności! Żądam końca przemocy, gwałtu i patriarchatu. Zachęcam do minuty krzyku − krzyczała do mikrofonu jedna z demonstrantek. I kobiecy krzyk poniósł się po mieście. Manifestujący w ciszy ruszyli w milczeniu ulicami Śródmieścia przed Pałac Kultury i Nauki.