- Wybiegłam na korytarz i zaczęłam walić do drzwi i krzyczeć, że się pali, żeby obudzić sąsiadów. Na całej klatce było gęsto od dymu. Z dzieckiem na rękach wydostałam się przed blok. Usiadłam na ławce i chyba zemdlałam. Obudziłam się w szpitalu - opowiada Marta Lipa (21 l.).
Patrz też: Warszawa: Dresiarze skatowali policjantkę
Ogień w bloku przy ul. 29 Listopada po raz pierwszy pojawił się sobotę po godz. 20. Płonęło wtedy jedno z pomieszczeń w piwnicy. Na szczęście strażacy szybko uporali się z ogniem. Do tego samego budynku musieli jechać po raz kolejny około godz. 1 w nocy. Wtedy ktoś podłożył ogień pod drzwi w jednym z mieszkań na parterze. Później ktoś znów próbował podpalić te same drzwi. Jednak mieszkańcy szybko sami poradzili sobie z ogniem. W końcu około godz. 5 nad ranem podpalaczom się udało. Mieszkanie Adama S. (59 l.) stanęło w płomieniach.
Wszystkim lokatorom udało się wydostać z budynku. Jeden z nich, który najdłużej przebywał w płonącym bloku i budził sąsiadów, w stanie ciężkim trafił do szpitala. Po chwili na miejscu byli już policjanci, którzy sprawdzali, jak doszło do pożaru. Mieszkańcy nie mają wątpliwości - to było podpalenie.
- Cały wczorajszy wieczór kręcili się tu jacyś chłopcy w wieku około 12-13 lat. Rano szukali ich policjanci. To prawdopodobnie oni dla zabawy podłożyli ogień - podejrzewają lokatorzy budynku.
Teraz sprawę podpaleń zbada prokuratura. Śledczy ustalą, czy to rzeczywiście dzieci omal nie spaliły całego bloku.