Taka właśnie niemiła niespodzianka spotkała rodziców Kuby (4 l.) z Pisza. Monika (32 l.) i Piotr (37 l.) Siokowie przyjechali z synkiem na badania - dziecko ma stale powiększającą się torbiel na wątrobie. Chłopcu grozi leczenie chemią. Wycieńczony lekami maluch musi często przyjeżdżać do Centrum na kontrole.
Podczas ostatniej wizyty rodziców chłopca dobiła stołeczna straż miejska. Bo rozkojarzony ojciec, spiesząc się na badania, nie zauważył znaku zakazu postoju i zostawił samochód na ulicy przed szpitalem. Pod CZD miejsc do parkowania tak naprawdę brak i trudno po prostu zaparkować zgodnie z przepisami. Kiedy rodzina wyszła ze szpitala, auta nie było. Zaczęła się kilkugodzinna gehenna. - Na początku pomyślałam przerażona, że ktoś je ukradł. Dopiero za chwilę spotkałam strażników, którzy powiedzieli, że auto zostało odholowane i trzeba jechać na ul. Lubelską do siedziby straży - wspomina pani Monika. - Wzięliśmy Kubusia na ręce i z wymęczonym i głodnym dzieckiem (chłopiec jest na specjalnej diecie, a jedzenie dla niego zostało w aucie) wsiedliśmy do autobusu. Musieli tłuc się z Międzylesia na Pragę z chorym Kubą na rękach, aby zapłacić 515 złotych za holowanie auta, 100 złotych mandatu i na koniec dowiedzieć się, że... ich samochód jest na parkingu w Aninie.
- 600 zł to połowa mojej pensji - mówi "Super Expressowi" pani Monika, która pracuje jako pomoc stomatologiczna. - Wystarczyłby mandat. Szczególnie że inne samochody dostawały właśnie takie upomnienia, ale nasz miał obcą rejestrację - dodaje. A co na to strażnicy? - W opisywanym miejscu nie można było poprzestać na wystawieniu jedynie mandatu z uwagi na fakt, że pojazd zaparkowany został w miejscu zagrażającym bezpieczeństwu pieszych i innych pojazdów. Dodatkowo zaparkowany był w miejscu szczególnym, gdzie zarządca drogi dołączył do znaku B-36 tabliczkę T-24, informującą o usunięciu pojazdu na koszt właściciela - tłumaczy sucho Joanna Borysewicz z biura prasowego straży miejskiej.