Pożar wybuchł w sobotę tuż po godz. 20 na poddaszu budynku przy Brzeskiej 5. Kilkumetrowe płomienie widać było na całej Pradze. - To był naprawdę trudny żywioł do opanowania - mówi mł. kpt. Michał Konopka ze stołecznej straży pożarnej. - Na miejscu z trzech stron budynku walczyło 10 zastępów straży pożarnej. Na miejscu były też cztery podnośniki hydrauliczne, aby ogień gasić z góry - dodaje.
Lokatorzy przeżyli istne piekło. - W szoku zdążyłam tylko zmienić buty i nałożyć płaszcz. Bardzo długo stałam na zewnątrz, skostniała, w towarzystwie innych mieszkańców. Po około dwudziestu minutach podjechał autobus komunikacji miejskiej, w którym mogliśmy się schronić. Później przeniosłam się do mieszkania sąsiadów z bloku obok. Byłam w szoku - opowiada Teresa Jarzębowska (65 l.) z mieszkania na pierwszym piętrze. Razem ewakuowano 100 osób.
Same płomienie udało się opanować około północy. Ale dopiero o godz. 3 nad ranem strażacy skończyli swoją pracę. Pani Teresa do mieszkania mogła wrócić, i to tylko na chwilę, dopiero w niedzielę. Tam zastała okropny widok. - Po pożarze pokoje były kompletnie zalane, nic nie udało się uratować. Meble, książki - wszystko było przemoknięte, zniszczone. Zniszczone zostały też rzeczy mojej 18-letniej wnuczki: podręczniki, zeszyty, notatki. Strop dosłownie się zapadał. Wszystko było mokre, stałam po kostki w wodzie - załamuje ręce kobieta. Z domu zabrała jedynie najważniejsze dokumenty, lekarstwa i ślubne zdjęcie z ukochanym mężem Krzysztofem, który zmarł trzy lata temu. Na razie do swoich domów wrócili tylko mieszkańcy pobliskich kamienic. Ci z Brzeskiej 5 będą wiedzieć dziś, czy nadzór budowlany pozwoli im na powrót. Doszczętnie spłonęły dach i poddasze, które trzeba będzie całkowicie odbudować.