Heinz Reinefarth nigdy nie został ukarany za ludobójstwo. Ba, nigdy nie poczuł się winny. Po wojnie pracował w RFN jako adwokat, został burmistrzem Westerland na wyspie Sylt oraz deputowanym do Landtagu w Szlezwiku-Holsztynie. Zmarł w 1979 roku. W Muzeum Powstania Warszawskiego od 5 sierpnia 2022 można zwiedzać wystawę „Wola 1944: Wymazywanie. Ludobójstwo i sprawa Reinefartha”. - To wystawa o tym, że nie wszystkie rachunki krzywd są wyrównywane. Że trzeba pamiętać o zbrodniach i domagać się, by zostały one rozliczone - mówi dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego Jan Ołdakowski. - Wstrząsające jest to, że Reinefarth na starość wręcz narzekał, że jest nękany oskarżeniami o zbrodnie i absolutnie nie czuł się za nie odpowiedzialny – dodaje Jan Ołdakowski.
Wystawa prezentuje przebieg tragicznych, potwornych wydarzeń na Woli na początku sierpnia 1944 r. z perspektywy mieszkańców dzielnicy. Składają się na nią przejmujące eksponaty – rzeczy osobiste ofiar, świadectwa ocalonych wydobyte z telewizyjnych archiwów i współczesnych kolekcji. Opowiada historię postępowania, które miało pociągnąć Kata Woli do odpowiedzialności za ludobójstwo. Ostatecznie zakończyło się umorzeniem. Wystawa powstała we współpracy z Instytutem Pileckiego. Jego pracownicy dotarli do akt śledztwa w sprawie Heinza Reinefartha, przechowywanych w Landesarchiv Schleswig-Holstein, zawierających wiele niepublikowanych dotąd zdjęć i dokumentów.
Na przykład to zdjęcie przedstawia róg ulic Wolskiej i Elekcyjnej z konturem budynku przy ul. Elekcyjnej 4, który w latach 60. już nie istnieje. Zaznaczono również stos zwłok (Leichenstapel) i rozmieszczenie karabinów maszynowych (Maschinengewehr) podczas egzekucji. Zdjęcie pochodzi ze zbiorów Landesarchiv Schleswig-Holstein
Wśród prezentowanych zdjęć szczególną wartość ma kolekcja ponad 30 oryginalnych fotografii, które Hanns von Krannhals – niemiecki historyk Powstania Warszawskiego – wykonał w miejscach masowych egzekucji na Woli podczas wizji lokalnej w 1962 r. Niektóre z nich zawierają odręczne szkice, przedstawiające przebieg wydarzeń w sierpniu 1944 r. ze szczegółami jak usytuowanie stanowisk karabinów maszynowych i miejsca gromadzenia ciał ofiar, a także nieistniejące już w latach 60. elementy topografii miasta.
Widziałem rzeź Woli. Widziałem, na przykład w fabryce Franaszka, gdzie biedacy leżeli do wysokości pierwszego piętra. Zwały ludzi! W ciągu jednego dnia, z 5 na 6 [sierpnia] zginęło ponad czterdzieści tysięcy ludzi. Pytam się – gdzie była taka skala zbrodni?! - wspominał Bronisław Paczyński "Ciapek"
O przerażających wydarzeniach na Woli opowiadają świadkowie rzezi, która odbyła się w pierwszych dniach sierpnia 1944 roku m.in. w książce Piotra Gursztyna „Wola 1944”.
Zebraliśmy kilka fragmentów takich relacji:
O „oddziałach palaczy zwłok” czyli Akcji 1005 :
Zeznanie Kazimierza Neca – 21- letniego wówczas warszawiaka członka wolskiego Sonnderkommando spisane 15 listopada 1944 r.
„6 sierpnia zostałem wzięty z ulicy Długosza jako cywil i zaprowadzony na Sokołowską do kwatery Arbeitskommando. 7 sierpnia zgłosiłem się do pracy myśląc że polepszę swój byt. Stąd udaliśmy się na posesję naprzeciw kościoła sw. Wojciecha, gdzie znajdowało się ok. 600 trupów kobiet, mężczyzn i dzieci ułożonych w stos. W pobliżu znajdowało się kilkadziesiąt trupów, które dołożyliśmy do stosu. W domu przy Wolskiej 60 po dwu stronach podwórka leżały zwłoki przeszło 100 mężczyzn z oznakami masowej egzekucji. W krzakach znaleźliśmy kilkanaście trupów kobiet, dzieci i niemowląt zamordowanych strzałem w tył głowy. Na to samo miejsce przenieśliśmy z domu na rogu Płockiej i Wolskiej kilkadziesiąt częściowo spalonych ciał. W jednym z domów przy Górczewskiej znaleźliśmy trupa na pół spalonego mężczyzny, obejmującego za szyję dwójkę dzieci. Po powrocie na Wolską ułożyliśmy podkład z drzewa, na nim stos trupów i oczyściliśmy tere ze śladów niemieckiej zbrodni. Dokumentami, ubraniami, bielizną obłożony został stos i po podlaniu benzyną wszystko podpalone.
W trakcie palenia przyjechał samochodem pijany oficer SS który z przechodzącej kolumny uchodźców wybrał trzech mężczyzn, strzelił w kark i kazał nam wrzucić ich ciała na stos.
8 sierpnia zaprowadzono nas na dziedziniec fabryki Ursus przy ul. Wolskiej. Cały był zasłany trupami tak gęsto, że niemożliwe było przejść nie depcząc ich. Według mnie ich liczba przekroczyła 600. Połowa to kobiety z dziećmi, często niemowlętami. Pozycja zwłok wskazywała, że ci ludzie byli mordowani pojedynczo. Przy układaniu stosu dla nich pracowało 50 osób ponad 6 godzin. Kolejnego dla zaprowadzono nas do parku Sowińskiego, tam wśród trupów przeważały kobiety, nawet w ciąży. Spaliliśmy przeszło tysiąc zwłok.
Z powodu choroby przestałem pracować przy paleniu. Z relacji kolegów wnioskuję, że prace nad zacieraniem śladów zbrodni trwały do połowy września 1944.
O rzezi w Fabryce Franszaka
Bronisław Paczyński "Ciapek"
Może nie wszyscy z Powstania przeszli przez rzeź, tak jak ja – widziałem rzeź Woli. Widziałem, na przykład w fabryce Franaszka, gdzie biedacy leżeli do wysokości pierwszego piętra. Zwały ludzi! (…) Ale Wola – w ciągu jednego dnia, z 5 na 6 [sierpnia] zginęło ponad czterdzieści tysięcy ludzi. Pytam się – gdzie była taka skala zbrodni? Nawet w stosunku do Żydów takiego czegoś nie było jak tam. Przecież jak mnie z moim opiekunem Niemcy dorwali, on jeszcze się chciał ratować, pokazywał: 'Jestem maszynistą kolejowym". Miał przepustki niemieckie. Oni się zawahali. Zawahali się, czy nas od razu rozstrzeliwać, czy nie. Pchnęli nas jeszcze z eskortą do ich dowódcy, który siedział na rogu Młynarskiej i Wolskiej. Myśmy do niego przyszli z eskortą i coś mu powiedział – niemieckiego jeszcze nie znałem dobrze. Tylko warknął coś. Jak się okazuje, powiedział po prostu: "A jaki jest rozkaz?". Koniec. Do widzenia. Rozkaz był, wyraźny rozkaz, że wszystkich trzeba rozstrzeliwać, normalnie w tym czasie. Później został wycofany rozkaz, ale dopiero po jakimś tygodniu. A początkowo Bach-Zalewski dał wyraźny rozkaz, że w tych pierwszych dniach, żeby się nie patyczkować, nie bawić z ludnością cywilną. "Domy palić, ludzi rozstrzeliwać!". Co tu można mówić?”
Pędzenie ludzi ulicami do kościoła św. Wojciecha
Zofia Puto "Narcyz"
Na Woli przeżyłam jeden z okrutniejszych dni podczas Powstania, mianowicie, kiedy z szeregu (miałam wtedy dziewiętnaście lat) pijany własowiec, którzy przeważnie nas kolportowali, wyciągnął mnie z szeregu i zaczął mnie ciągnąć w bramy spalonych domów. Usłyszałam rozpaczliwy krzyk matki i jak spod ziemi znalazł się oficer niemiecki z pistoletem w dłoni i wyswobodził mnie z rąk tego pijanego żołdaka. Wróciłam do tego szeregu i pomaszerowałyśmy dalej. Szłyśmy płonąca ulicą Wolską, tego widoku nie zapomnę do końca życia, obie strony ulicy płonęły. Na ulicy Wolskiej przy obecnym szpitalu zakaźnym, zakonnice rozdawały pomidory. To trudno sobie wyobrazić, co te pomidory dla nas znaczyły, przecież myśmy przez całe Powstanie nic z tych rzeczy nie jedli. Sąsiadka, która podczas Powstania w piwnicy urodziła dziecko, mi to dziecko dała w ramiona i ja dalej wędrowałam z tym dzieckiem w ramionach jako młoda matka, cały czas drżąc, tylko żeby nie zostać oddzieloną, bo czym ja bym to dziecię nakarmiła? Zostaliśmy dopędzeni do kościoła świętego Wojciecha na Woli. Zamknęli nas na całą noc i tam się spało, załatwiało potrzeby fizjologiczne, jadło, jeżeli ktoś coś miał. Następnego dnia wzięli nas do obozu w Pruszkowie.
Wiesław Lubczyński "Lach" o brygadach RONA i oddziałach Dirlewangera
Ochota i Wola znalazły się w fatalnej sytuacji, bo pierwsze oddziały niemieckie do zwalczania Powstania na Woli, to były formacje kryminalistów, czy ludzi pozbawionych kompletnie zasad moralnych. Na Ochocie wkroczyły oddziały RONA, one też były zdemoralizowane i głównie zajmowały się nie walką, tylko grabieżą, więc grabili, okradali wszystkich, kobiety, kosztowności, biżuterię, ubrania, wódka, wszystko, co ktoś miał przy sobie, wszystko rabowali, kobiety gwałcili. Ci Azjaci w mundurach niemieckich, to byli ludzie zdeprawowani doszczętnie....
Władysław Pec, kontroler MZK, ur. 23 stycznia 1900 r. Zeznanie z dnia 29 IV 1947 r. - uratował się z rzezi w fabryce makaronów
W dniu 5 sierpnia 1944 r. około 12-tej Niemcy podpalili fabrykę makaronów, zaczęło w piwnicy robić się zbyt gorąco, ludność cywilna wyszła w liczbie 57 mężczyzn i nieco więcej kobiet z dziećmi. Ja i 10 mężczyzn ukryliśmy się jeszcze w piwnicy, po chwili jednak żandarmi przeszukujący piwnicę wykryli nas przy pomocy psa i wyciągnęli na podwórze. (…) Po odejściu kobiet z podwórza nam mężczyznom kazano stanąć pod parkanem murowanym z rękoma podniesionymi do góry, potem nastąpiły salwy z karabinu maszynowego. Strzelający celował w głowę. Otrzymałem postrzał w rękę, w okolicy kostki. (…) Zalała mnie krew z podniesionej ręki i upadłem. Gdy salwy i jęki ucichły, usłyszałem pojedyncze strzały. Żandarmi chodzili pomiędzy trupami, trącali leżących nogą, sprawdzając, czy kto jeszcze żyje, po czym dobijali pojedynczymi strzałami. Przywaliły mnie dwa trupy. Egzekucja trwała do godz. 18-tej z przerwami na dobijanie i doprowadzenie coraz nowych grup. (…) Leżałem pod trupami bez ruchu (bojąc się dobicia) aż do godz. 12 w nocy. Potem, ze względu na to, że panowała cisza, wyczołgałem się z fabryki makaronów do domu przy ul. Płockiej 25, który stał w płomieniach.
Ks. Bernard Filipiuk, Zeznanie z dnia 20 III 1946 r. o szpitalu Wolskim
5 sierpnia Niemcy znowu wkroczyli do Szpitala Wolskiego już w większej liczbie (…) rozeszli się po całym szpitalu i pod groźbą karabinów zaczęli z łóżek wyrzucać chorych, kobiety, mężczyzn, wszystkich bez wyjątku. (…) Na dziedzińcu fabrycznym ustawiono nas po 12 osób. Takich dwunastek naliczyłem sześć w tej partii ludzi, w której ja byłem. (…) Padła salwa, a ja przewróciłem się razem z ks. Żychoniem, który mnie słabego po operacji trzymał cały czas pod rękę – on mnie też za sobą pociągnął. Od razu zorientowałem się, że żyję i nie jestem ranny, ale zacząłem udawać trupa, wiedząc, że gestapowiec dobija żyjących. Gdy do mnie podszedł, kopnął mnie w kolana, zaklął i strzelił do głowy z rewolweru – kula przeszła koło ucha. Byłem więc uratowany. Po tym stale rozstrzeliwano następne dwunastki ludzi. (…) Muszę podkreślić, że nie tylko sami mężczyźni zostali rozstrzelani przy ul Górczewskiej ze mną, ale też były i kobiety, choć zasadniczo gestapowcy wybierali z fabryki samych mężczyzn. Myślę, że były to żony, matki i córki, które przyłączyły się same do swych najdroższych – najbliższych, prowadzonych na śmierć. Chciały widocznie zginąć razem ze swymi ukochanymi. W mojej dwunastce razem ze mną była kobieta. Na ręku trzymała dziecko małe, które mogło mieć rok. Z tym dzieckiem została rozstrzelana. Prosiła gestapowca, aby najpierw zabił dziecko, a potem ją. Uśmiechnął się tylko i nic nie odrzekł. Dziecko to długi czas po rozstrzelaniu kwiliło i płakało, słyszałem to, a jego kwilenie krew mi w żyłach mroziło.
Janina Mamontowicz, miała lat 26, Wolska 59 – jednego syna straciła w egzekucji, drugiego w płomieniach, sama przeżyła
W dniu 5.VIII.1944 r. wpadł do naszego domu oddział około 6 uzbrojonych żołnierzy niemieckich rzucając granaty do mieszkań i wołając, by mieszkańcy wychodzili. Wyszłam prowadząc dwóch moich synków, Zygmunta lat 9 i Tadeusza lat 6. (…) Żołnierze zapędzili naszą grupę pomiędzy mieszkaniem dozorczyni a trzepakiem otaczając ja dookoła, ograbili nas z kosztowności. Na środku podwórka ustawili karabin maszynowy, dali do nas salwę. (…) Gdy strzały seryjne umilkły, posłyszałam pojedyncze strzały z pistoletu. Zobaczyłam, iż żołnierze chodzą pomiędzy zwłokami dobijając z pistoletu lub kolbą karabinu żyjących jeszcze, którzy poruszali się lub jęczeli. Syn mój Zygmunt musiał się poruszyć, ponieważ, już odchodząc od miejsca, gdzie leżeliśmy, żołnierz niemiecki strzelił mu dwa razy w skroń, po czym syn mój skonał. Zaraz po odejściu żołnierzy podniosłam się razem z synem Tadeuszem, który także żył i nie był ranny. (…) W grupie ocalałych po egzekucji przeszłam na II piętro naszego domu nr 23 przy ul. Płockiej. Znajdowało się tam w pewnej łazience okno wychodzące na teren sąsiedniej posesji fabryki makaronów i cykorii, mieszczącej się przy ul. Wolskiej 60. Wyskoczyłam oknem pierwsza prosząc siostrę, by mi wyrzuciła dziecko. Jednakże siostra zdenerwowana przeżyciami wyskoczyła sama, a za nią Kołaczówna i Biernacki. Zostawili mojego synka, który pomimo nawoływań wyskoczyć nie chciał i pozostał sam w płonącym domu!!!
Od 71 lat żyję na kredyt – mówi Wiesław Kępiński.
Niemcy wymordowali mu niemal całą rodzinę. Wiesław Kępiński, cudem ocalony z egzekucji, opowiada o tamtych wydarzeniach.
"Pewnego dnia Bóg przywołał jednego ze swoich aniołów i rzekł mu: Opracowałem pewien dokładny plan, który jutro - w sobotę - ma się spełnić. Chciałbym, abyś mi w tym pomógł. Postanowiłem, że pewien chłopiec nie zostanie zabity, ale ucieknie z miejsca egzekucji". Tak pisarz Wiesław Kępiński zaczął swój nowy tekst "Scenopis Pana Boga". - 1 lub 2 sierpnia ukryliśmy się w podziemiach cerkwi przy Wolskiej. Zeszły tam może 62 osoby. Byli moi rodzice, starszy brat Władek z żoną w ciąży i jej siostrą w moim wieku, ja i młodszy, trzy-, czteroletni braciszek Sylwuś. Poza tym nasi sąsiedzi. Siedzieliśmy w graciarni bez światła. Dzień przed 5 sierpnia pobiegłem z cerkwi do domu, żeby wypuścić moje dwa czyżyki. Ulicą jechał niemiecki żołnierz. Zatrzymał swojego łazika i strzelił za mną, ale spudłował. Trafił w cerkiew. Nazajutrz ulicę wypełniły kolumny samochodów i oddziały uzbrojonych po zęby żołdaków. Niemcy przyszli do cerkwi. Kolbami wybili szyby w okienkach podziemi. Ukrywającym się kazali wychodzić. Wyprowadzili ich główną bramą cmentarza na Wolską i kazali skręcić w prawo. Na czele pochodu szedł mówi w środku brat z bratową na końcu mama i ja z młodszym bratem. Mama niosła na rękach Sylwusia. Powtarzała: "Zabiją nas". Szarpałem za rękaw uzbrojonego Niemca, który nas eskortował. Prosiłem, żeby nas nie zabijał. Nie zareagował. Prowadzeni na śmierć mieli do pokonania zaledwie sto kroków - tyle dzieli cerkiew od miejsca kaźni. Nie zdążyliśmy się nawet pożegnać. Niemcy wprowadzili nas do rowu przy Wolskiej. Ustawili twarzą do ulicy, a plecami do historycznego wału Reduty 56. W tym momencie Wiesio dałem susa i wydeptaną ścieżką wbiegłem na szczyt wału. Jeden z Niemców strzelił, kula trafiła centymetr od kręgosłupa. Straciłem przytomność, upadłem i przeturlałem na drugą stronę wału. To uratowało mi życie, bo Niemcy myśleli, że mnie zastrzelili. Kiedy się ocknąłem, leżałem przy ogrodzeniu Cmentarza Prawosławnego. Rana nie przeszkadzała mi uciekać. Ukryłem się w otwartym grobowcu. Potem wyszedłem na ul. Redutową, gdzie w pierwszym od cmentarza domu życzliwa kobieta obmyła mnie wodą ze studni i owinęła swoim fartuchem.”
- I tak od 71 lat żyję na kredyt – mówi Wiesław Kępiński ostatnio na odsłonięciu wystawy. - A tu, w tych grobach leżą szczątki członków mojej rodziny.
Opowieść Danieli Karcher:
„(…) powiedzieli, żeby mężczyźni poszli na stronę prawą, wskazali gdzie, a kobiety z dziećmi do lat czternastu na lewo. Rozdzielili nas. Wtedy rozdzielili właśnie mojego tatusia i wszyscy mężczyźni tam poszli. (…) Byłam w jesionce, mamusia mi ją dała, bo mówi: »Może gdzieś nas wywiozą«”. A potem jeszcze: „Ze mną była moja mamusia, koło mnie. Po pierwszej salwie słyszałam, jak mówiła, bo już zaczęły się jęki, już ludzie zabici byli (…), »Danusia, żyjesz? Żyjesz?«.»Żyję, mamo«. Byłyśmy w takim kontakcie, nie widziałyśmy się, bo też upadła, wszyscy ludzie upadli, jak zaczęli strzelać, i te trupy też. Mówię: »Żyję, żyję«. Jak przyszła druga salwa, to już po drugiej salwie mamusia mnie nie pyta, jest cisza, tylko ja pytam: »Mamusiu, żyjesz?«. Nic, cisza”.
Helena Osińska uratowała się z rzezi przy Wolskiej 115:
Gdy doprowadzono nas na miejsce kaźni, kazano nam się położyć na ziemi, obok już zastrzelonych sąsiadów z innych kamienic. Niemcy zabijali leżących ludzi, tak jakby „kosili trawnik”. Ojciec wybrał miejsce do położenia się blisko muru, a potem zarządził, by rodzina, po kolei czołgała się do budynku. Zaczęli wymykać się kolejno z matni. Ale ja byłam jak sparaliżowana i nie mogłam się ruszyć. W końcu jednak bojąc się, że przeze mnie zginie matka, zaczęłam się czołgać. Uratowałam się. Ale w uszach mam do dziś krzyk pięcioletniego kuzyna: „Ludzie! Mamuńka moja zabita!”. A potem i to dziecko umilkło. Niemcy często strzelali najpierw do rodziców.
Wiesława Chełmińska rzeź przeżyła jako 13 letnia dziewczynka w szpitalu św. Łazarza:
„Z matką odwiedzałyśmy siostrę w szpitalu św. Łazarza. Widziałam, jak Niemcy strzelają do chorych, a potem nam też kazano zejść do piwnicy, gdzie odbywała się egzekucja… Strzał. Mama zginęła. Ja leżałam w stosie trupów i nasłuchiwałam, co się dzieje. A wiszący na ścianie zegar odmierzał kolejne godziny. Słyszałam płacz małego dziecka, proszącego Niemca, żeby nie zabijał mamusi i tatusia. Za chwilę padły strzały. Usłyszałam rozpacz dziecka. Krzyczało, że zabili mu tatusia, później mamusię (…). Dziecko zginęło na końcu”. Mijały długie minuty i naraz dostrzegłam ruch obok siebie. To był ciężko ranny chłopiec. Krwawił z nosa, uszu i ust. Nie wiedziałam, co zrobić, więc tylko wyciągnęłam w jego stronę rękę. Pogładziłam go po twarzy. Po chwili umarł.
Mścisław Lourie syn Wandy Lourie – warszawskiej Niobe
Pod bramę fabryki Ursus Niemcy spędzili jak bydło kilkuset mieszkańców Woli i Śródmieścia. Z mieszkań i piwnic wywlekali ludzi ogniem i granatami. Wśród stada prowadzonego na rzeź szła Wanda Lurie, wyprowadzona z piwnicy przy Wawelberga, razem z trójką małych dzieci. Była w ostatnim miesiącu ciąży. Zza płotu słychać było błagania, jęki, potem strzały. Wanda trzymała się z tyłu, wycofywała się w nadziei, że kobiet w ciąży nie zabiją. Zabijali. Ona była w ostatniej grupie. Na dziedzińcu fabryki hitlerowcy z niemiecką dokładnością dzielili ludzi na czwórki i tak rozstrzeliwali, taśmowo, jedną po drugiej. Wanda próbowała się ratować. Mocno trzymała dzieci. Błagała o pomoc jednego z Ukraińców z oddziału tzw. hiwisów, dała mu trzy złote pierścionki. Niemieckiemu żandarmowi bezskutecznie przypominała o honorze oficera. Pierwszy kulę dostał 11-letni syn Wandy. Potem ona i dwójka młodszych dzieci. Wanda wylądowała wśród setek trupów. Pocisk przeszedł przez dolną część czaszki, wyszedł przez lewy policzek. Razem z kulą wypluła zęby, dostała krwotoku ciążowego. Na pół przytomna, leżąc, widziała kolejne egzekucje, które ustały dopiero o zmierzchu. Przywalona czterema ciałami słyszała, jak oprawcy bawili się, pijąc wódkę i śpiewając piosenki. Jak rabowali zmarłych i dobijali tych, którzy się jeszcze ruszali. Kolejne kule raniły ją w nogę. Ktoś zdjął jej z ręki zegarek. Po dwóch dniach samotnego konania wydostała się spod trupów i poczuła, że dziecko, które nosi w brzuchu ciągle się rusza. Wyczołgała się na ulicę, gdzie ponownie wpadła w ręce Niemców. Żandarmi popędzili ją do kościoła św. Wojciecha przy Wolskiej. "Kościół był już zapełniony ludnością Warszawy z różnych dzielnic. Leżałam przez parę dni przy głównym ołtarzu. Żadnej pomocy nie udzielono. Jedynie współtowarzysze niedoli podali mi tylko trochę wody. Po dwóch dniach zostałam przewieziona furmanką z ciężko rannymi lub chorymi do obozu przejściowego w Pruszkowie, stąd do szpitali w Komorowie i Podkowie Leśnej" - zeznawała po wojnie przed Okręgową Komisją Badania Zbrodni Niemieckich w Warszawie. W Podkowie 20 sierpnia urodził się jej syn, którego uratowała nadludzkim wysiłkiem. Nazwała go Mścisław. On po latach nazwie ją Polską Niobe.