Na początku roku wojewoda mazowiecki Jacek Kozłowski (53 l.) ogłosił sukces - udało mu się namówić dyrektorów stołecznych szpitali do ustalenia nowego grafiku ostrych dyżurów urazowych. Aż dwa szpitale przyjmują pacjentów z nagłymi przypadkami - złamaniami, skręceniami kończyn. Niestety, rzeczywistość wciąż jest fatalna.
Na izbie przyjęć w szpitalu na Solcu tłum. Ludzie są zdenerwowani, wymęczeni, zdezorientowani.
- Mam złamaną rękę. Przyszłam tu o godz. 9. Jest 12, a ja wciąż czekam i na pewno zejdzie się jeszcze długo - narzeka obolała Urszula Racki (49 l.). Ale kobieta i tak ma szczęście. Piotr Perłowski (51 l.) przyjechał po pomoc aż z Łomianek. Ale nikt nie obejrzał jego złamanej nogi, bo mężczyzna (poruszający się o kulach) nie zdążył się przed godz. 10 zarejestrować na kontrolę! - Nie mam wyjścia, muszę jeszcze raz przyjechać jutro - mówi zdenerwowany mężczyzna. Wszystko dlatego, że ludzi jest mnóstwo, a lekarz tylko jeden.
To samo dzieje się po drugiej stronie Wisły w Szpitalu Bródnowskim. Tam kolejka do gabinetu jest jeszcze większa. - Przyszedłem dwie godziny temu. A wciąż nie mam gipsu na złamanym palcu u nogi - opowiada obolały Robert Kujawa (50 l.). Obok niego w długiej kolejce stoi Daria Muranowicz (24 l. ) z urazem szyi. Na stojąco godzinami ludzie czekają, by w końcu wejść do gabinetu.
Dlatego wojewoda powinien jak najszybciej dogadać się z dyrekcjami szpitali, by w końcu każdy szpital przyjmował pacjentów w nagłych przypadkach.
- Rozmowy na ten temat trwają - mówi rzeczniczka wojewody Ivetta Biały.
Dyrektorzy szpitali rozkładają ręce. - Borykamy się z ogromnymi brakami kadrowymi i finansowymi - tłumaczy dyrektor ds. lecznictwa szpitala na Solcu dr n. med Jacek Bierca. - Na oddziale chirurgicznym mam tylko czterech specjalistów, a powinno być 12. Przy takiej obsadzie lekarskiej pacjenci muszą się liczyć z tym, że na pomoc będą musieli czekać godzinami.