Piątkowa rozprawa była dziesiątą (w końcu udaną!) próbą otwarcia przewodu sądowego w sprawie przeciwko Janowi S., jego ojcu Jackowi S., partnerce "króla dopalaczy" Paulinie C. i mężczyźnie, który miał zakładać konta służące do prania pieniędzy z dopalaczy. Wcześniejsze terminy odraczane były m.in. ze względu na nieobecność niektórych oskarżonych lub niedyspozycję obrońców.
NIE PRZEGAP: Trzaskowski jak męczennik? Wariatów nie brakuje. Kraj o Warszawie. Felieton
Zanim jednak sędzia Agnieszka Brygidyr-Dorosz otworzyła przewód sądowy, musiała rozpoznać wniosek obrońcy Jacka S. (ojca Jana S.) o umorzenie postępowania karnego w części go dotyczącej, z uwagi na (stwierdzony przez mecenasa) brak znamion przestępstwa. Jacek S., który z zawodu jest adwokatem, miał według prokuratury wziąć dla syna w leasing samochód marki Audi model RS6 Avant Performance na kwotę 567 tys. zł. Raty były spłacane przez użytkownika auta Jana S., choć ten w tym okresie nie posiadał on uprawnień do kierowania pojazdami. Według prokuratury ojciec pomagał w ten sposób synowi ukryć przestępne pochodzenie pieniędzy. Co więcej, adwokat miał również użyczać synowi telefon komórkowy zarejestrowany na swoją kancelarię i ostrzegać go, wysyłając linki z informacjami o nowelizacji przepisów dotyczących handlu dopalaczami.
Ojciec Jana S. potwierdził, że wziął auto w leasing za namową syna, bo ich wspólną pasją jest motoryzacja, a pojazd ten był w ocenie oskarżonego "legendą". "Król dopalaczy" przez "jakieś dwa miesiące" miał robić ojcu przelewy tytułem opłaty za audi, z którego w tym czasie korzystał. Dodał, że wszystkie jego dzieci korzystają z telefonów zarejestrowanych na jego kancelarię. - Historia opisana przez prokuratora jest wyssana z brudnego palca - powiedział Jacek S. Mimo przytoczonej argumentacji, sąd odrzucił wniosek obrony.
Akt oskarżenia "Króla dopalaczy"
Prokurator Wojciech Misiewicz odczytał akt oskarżenia, po którego wysłuchaniu "Król dopalaczy" stwierdził, że nie przyznaje się do popełnienia opisanych w nim czynów. Potwierdził jedynie udział w jednym przestępstwie; w sierpniu 2020 roku w AŚ w Radomiu, przeglądając akta, wyjął z nich zdjęcie swojej partnerki i dziecka, które po chwili refleksji - jak twierdzi - oddał oddziałowemu w areszcie, a później listownie przeprosił prokuratora Misiewicza.
- Incydent miał charakter emocjonalny. Zobaczyłem ich zdjęcie po ośmiu miesiącach w totalnej izolacji, w celi bez okna, bez dopływu do świeżego powietrza, z dziurą w ziemi jako latryną - wyjaśnił Jan S. opisując warunki, w jakich przebywa w areszcie śledczym w Radomiu.
Co więcej, mężczyzna oświadczył, że stawiane mu i jego najbliższym zarzuty "przedstawiają fałszywy obraz rzeczywistości". "Król dopalaczy" uważa też, że prokuratura i policja szantażem wymusiły od niego hasła dostępowe do portfela z bitcoinami. Miał to być warunek decydujący o tym, że jego partnerka nie będzie aresztowana. - To była zwykła kradzież, zastraszanie - stwierdził oskarżony.
Jan S. zwrócił również uwagę, że prokurator Misiewicz powinien wyłączyć się z jego sprawy już na początkowym etapie. - Pan prokurator jest pokrzywdzonym w innym postępowaniu, w którym jestem oskarżony. Ilość i jakość zarzutów wzrosła z dwóch do osiemnastu od momentu, kiedy stał się pokrzywdzonym - powiedział oskarżony.
Chodzi to toczący się przed Sądem Okręgowym w Warszawie proces, w którym "Król dopalaczy" oskarżony jest m.in. o podżeganie do zabójstwa Zbigniewa Ziobro za zaostrzenie kar za handel i produkcję dopalaczy. Namawiać miał także do zabójstwa prokuratora Misiewicza.
Sędzia odczytała protokoły z przesłuchań
Sędzia Brygidyr-Dorosz odczytała podczas piątkowej rozprawy protokoły z przesłuchań Jana S. po zatrzymaniu w Holandii wiosną 2018 roku. Twierdził on wtedy, że prowadzi firmę, która zajmuje się kupowaniem produktów chemicznych m.in. z Holandii i Chin, a następnie ich dalszą sprzedażą. - Moja firma robi 800 tys. obrotu miesięcznie - zeznał wówczas oskarżony. Mówił, że planował także otwierać laboratoria "jak inni jego znajomi", ale nie uzyskał odpowiednich zgód od władz holenderskich. Zapewniał, że używane przez niego produkty są w pełni legalne i nie były z nich produkowane środki odurzające. - Nigdy się bym czymś takim nie zajął- - zapewniał.
ZOBACZ TEŻ: Kiedy otwarcie Varso Tower? Gigantyczny wieżowiec budzi emocje. Co z tarasem widokowym?
Podczas piątkowej rozprawy nie chciał jednak ustosunkować się do tego protokołu, tłumacząc, że "nie stanowi on dowodu w sprawie". Innego zdania był prokurator Misiewicz, który materiały zgromadzone przez Holendrów potraktował jako rzetelne dowody, z uwagi na "ilość pouczeń przekraczającą standardy", a w związku z tym "zapewnione oskarżonemu gwarancje procesowe".
Oskarżeni nie przyznają się do zarzutów
Do zarzutów nie przyznała się także 29-letnia Paulina C., która oskarżona jest o wprowadzanie dopalaczy do obrotu i pranie pieniędzy. Oficjalnie bezrobotna i nieposiadająca majątku kobieta miała być według prokuratury prawą ręką Jana S. Ustalono, że wielokrotnie dokonywała ona zakupu za gotówkę biżuterii, odzieży i galanterii. Zdaniem prokuratury, pieniędzmi z dopalaczy zapłaciła także za operację plastyczną powiększania biustu, co kosztowało 15 tys. zł. - Nie zgadzam się z tymi zarzutami, nie sprzedawałam żadnych substancji i nie wysyłałam żadnych paczek - powiedziała w piątek w sądzie.
Ojciec Jana S., składając wyjaśnienia stwierdził, że "z trudem przebrnął przez rokokowy styl zarzutu". - Nie przyznaję się i nie będę składał wyjaśnień, czekam na te srogie dowody urzędu prokuratorskiego - powiedział oskarżony.
- Najpierw pojawia się „król dopalaczy” jako komentarz do buńczucznych wystąpień ministra Ziobro, potem w kolejnej odsłonie pojawia się zamach na ministra Ziobro, na dzień przed rekonstrukcją rządu, a przed kolejnym powołaniem gabinetu premiera Morawieckiego, ten temat jest odgrzewany. W tej sprawie zwłaszcza przecieki medialne nie są przypadkowe. Jesteśmy pionkami w manipulacyjnej grze jednego człowieka. Czuję się ofiarą - ocenił.
Do udziału w przestępstwie i prania pieniędzy z dopalaczy nie przyznał się także Tobiasz N. Pochodzący z Kędzierzyna-Koźla mężczyzna twierdzi, że był klientem sklepu internetowego "Predator", a na stronie dopalamy.pl znalazł ogłoszenie od osoby, która skupowała konta do handlu kryptowalutami. - Byłem w trudnej sytuacji finansowej. Zgodziłem się, bo według mnie kryptowaluty są legalne. Nie spotkałem nigdy osoby, która mi to zlecała. Ten człowiek pisał do mnie maile. Założyłem konta w Ostrawie i kilku polskich bankach. Czułem, że coś wisi w powietrzu - zapewniał Tobiasz N.
Obrońca "Króla dopalaczy", mecenas Antoni Kania-Sieniawski, wnosił o uchylenie tymczasowego aresztowania stosowanego już od 14 miesięcy. Adwokat wyjaśniał, że po uchyleniu tego środka S. nie zostanie zwolniony z aresztu, bo jest on stosowany również w sprawie, w której pokrzywdzonym jest minister Ziobro. Mecenas podkreślał, że zmiana środka zapobiegawczego pozwoli na zmianę celi oskarżonego, ponieważ obecnie "przebywa w zwierzęcych warunkach". Jan S. poparł wniosek obrońcy, dodając, że gdyby jakieś zwierzę przebywało w podobnym miejscu "obrońcy praw zwierząt wygraliby sprawę". Sędzia Brygidyr-Dorosz wniosku nie uwzględniła, "Król dopalaczy" pozostaje więc w areszcie śledczym.
Od czego to wszystko się zaczęło?
Śledztwo, które zrujnowało imperium "Króla Dopalaczy" zaczęło się od śmierci 16-latka z warszawskiego Targówka, 22 września 2017 r. Filip G. siedział przy biurku, wyglądał, jakby zasnął przed komputerem z głową opartą o blat. Chwilę wcześniej dzielił się ze znajomymi przez komunikator wrażeniami po zażyciu dopalaczy. Przy zwłokach 16-latka technicy kryminalni znaleźli 1,24 g środków opisanych jako "BUC", oraz inne substancje psychotropowe.
Historia transakcji z jego konta bankowego wskazuje, że dopalacze ze strony "Predator-rc" zakupił sześć razy. Pieniądze wysyłał na konta osób powiązanych z Janem S. Po śmierci chłopca w sortowni firmy wysyłkowej ujawniono kilka nieodebranych paczek, wysyłanych od nadawcy o fikcyjnych danych. W opakowaniach znaleziono m.in. BUC-3 i BUC-8.
Centrum dystrybucji dopalaczy w Warszawie
Prokuratura ustaliła, że pieniądze od klientów trafiały na rachunek obywatela Ukrainy, a następnie były wypłacane na stacji benzynowej w okolicach Brwinowa lub w centrum Warszawy. Tak udało się namierzyć "centrum dystrybucji dopalaczy" w luksusowym apartamentowcu, w pobliżu Centrum Nauki Kopernik. Na miejscu zabezpieczono kilkadziesiąt kilogramów substancji psychoaktywnych, sprzęt do ważenia i pakowania, a także "centrum obsługi klienta". Pracownicy "Króla dopalaczy" prowadzili szczegółową księgowość, dzienne przychody "Predatora-rc" to kwoty od kilkunastu do nawet 45 tysięcy złotych dziennie.
Śledczy przejęli też kilka przesyłek z hurtową zawartością dopalaczy z Holandii. Ustalono, że tylko za pośrednictwem jednej firmy kurierskiej "Król dopalaczy" zamówił 700 kilogramów śmiercionośnych substancji, a u chińskiego dystrybutora składał zamówienia na 100-kilogramowe dostawy substancji i prekursorów do tworzenia dopalaczy. Wartość jednego zamówienia wynosiła ponad 100 tys. dolarów. Paczki przychodziły m.in. na adres wirtualnego biura firmy założonej w 2016 roku przez Jana Krzysztofa S. o nazwie "Ball and Roll SP. z.o.o".
Prokuratura ustaliła, że pieniądze z handlu dopalaczami były wypłacane bądź przesyłane między rachunkami i trafiały na holenderskie lub czeskie konta Jana S. oraz były inwestowane w kolejne dostawy chemikaliów. Później grupa korzystała z płatności kryptowalutą Bitcoin, która utrudnia ustalenie kwot przepływających przez wirtualny portfel.
Sklep "Króla dopalaczy" był najlepszy?
Sklep "Predator-rc" był liderem na rynku dopalaczy, zaopatrywał klientów z Europy, ale także z USA, Australii, Meksyku. Według prokuratury, z zakupów u "Króla dopalaczy" skorzystało 16 tysięcy użytkowników. Od marca 2017 do maja 2018 roku sklep zarobił co najmniej 16 mln 716 117 tys. zł, a prokuratura szacuje, że w pozostałym okresie funkcjonowania grupy, mógł zarobić kolejne 4 mln zł.
Po zatrzymaniach w 2018 roku "Predator-rc" zawiesił swoją działalność, informując klientów o problemach technicznych i szybkim powrocie na rynek. Wkrótce wyszło na jaw, że jeszcze w kwietniu 2018 roku Jan S. zorganizował przy ul. Puławskiej kolejną "sortownię" dopalaczy, zlikwidowaną półtora miesiąca później. Według prokuratury "Król dopalaczy" zastraszał podwładnych i instruował, jakie wyjaśnienia powinni złożyć w przypadku zatrzymania przez policję. S. zapewniał im także pełnomocników, którzy mieli pilnować, żeby podejrzani nie naprowadzali śledczych na jego osobę.
Handlarze zmieniali etykiety
Z aktu oskarżenia wynika, że "Król dopalaczy" pośrednio przyczynił się do śmierci 16-letniego Filipa z Warszawy, 15-letniego Damiana z Biłgoraju, 23-letniego Artura z Radomia i dwóch młodych Polaków: Mateusza i Krystiana, których ciała 12 lutego 2018 roku ujawniono w Rugby w Wielkiej Brytanii. 18-letni Bartek ze Świdnika i Ania ze Strzelec Opolskich zostali odratowani w szpitalu. Wszyscy zatruli się fentanylem zawartym w "BUC-8". Po tym, jak media obiegła informacja o zatruciach sprzedawanym przez niego środkiem, sklep zmienił etykiety BUC-8 na takie, z których wynikało, że produkt nie nadaje się do spożycia. Dopalacze oficjalnie miały mieć przeznaczenie kolekcjonerskie lub doświadczalne.
"Król dopalaczy" planował kolejne inwestycje!
Oskarżyciel publiczny zebrał dowody mające świadczyć o kluczowej roli Jana S. w dopalaczowym biznesie. Z notatek Jana S. prokuratura dowiedziała się, że planował zainwestować w stajnię oraz mieszkania "na słupa"! Gotówką zapłacił za pięć luksusowych zegarków kwotę 196 tysięcy złotych. Kolejne 11 tysięcy płacił co miesiąc za wynajem mieszkania przy ul. Tamka w Warszawie.
ZOBACZ TEŻ: Tragedia na budowie metra. Trzaskowski żąda pilnych wyjaśnień
Warto przypomnieć, że "Król dopalaczy" był poszukiwany dwoma listami gończymi, w tym Europejskim Nakazem Aresztowania. Ukrywał się głównie w Holandii. Był tam nawet zatrzymywany w maju 2018 r., ale tamtejszy sąd nie zgodził się na jego aresztowanie i wyznaczył kolejny termin posiedzenia. W międzyczasie "Król" zniknął. Został zatrzymany 3 stycznia 2020 r. w Milanówku, w okolicach domu swoich rodziców i od tamtej pory przebywa w areszcie śledczym.