W rodzinie państwa Bożyków wszystko zaczęło się układać doskonale. Anna właśnie dowiedziała się, że jest całkowicie wyleczona z raka płuc. Nikt wtedy nie przypuszczał, że śmierć znów stanie u ich drzwi.
9 lutego kobieta dostała ataku serca. Pan Paweł wezwał karetkę i w międzyczasie reanimował konającą żonę. Zespół ratowników zjawił się po ponad godzinie od wezwania. Lekarz, który przyjechał na miejsce, mógł już tylko stwierdzić zgon. - Żona odeszła spokojna i piękna jak zawsze. Była dla mnie całym światem - opowiada o dramatycznych chwilach pan Paweł.
Co się stało, że karetka jechała 63 minuty do umierającej pacjentki? Okazuje się, że "erka" czekała z zespołem ratowników medycznych na wezwanie w oddalonej o zaledwie 3 kilometry stacji pogotowia. Błąd popełniła dyspozytorka, która uznała, że do tego przypadku potrzebny jest zespół z lekarzem, ale na specjalistę trzeba było czekać. - To była bezsensowna śmierć. Wystarczyło przecież przysłać samych ratowników, bez lekarza, przecież oni wiedzą, jak reanimować ludzi. Przez to zaniedbanie straciłem ukochaną żonę - z trudem powstrzymując łzy, wyznaje pan Paweł.
Co na to pogotowie? - Z naszej strony możemy tylko przeprosić. Dyspozytorka została już zwolniona z pracy - przyznaje dr Marek Niemirski ze stołecznego pogotowia.
Dla pana Pawła ta decyzja szefów dyspozytorki nie jest wystarczająca. - Dla mnie ważne jest to, żeby nikt już w taki głupi sposób nie umarł. Dlatego postanowiłem założyć fundację, która będzie takie sprawy monitorować - zapowiada.