- Mirek to był złoty człowiek - opowiada przez łzy Teresa Mostowska (54 l.), konkubina zamordowanego mężczyzny.
Mirosław Pożarewicz mieszkał na pierwszym piętrze kamienicy przy ul. Środkowej. Był emerytowanym mechanikiem samochodowym. Skupował stare auta, naprawiał je i odsprzedawał wśród znajomych. Zginął w nocy z 16 na 17 stycznia.
W mieszkaniu na trzecim piętrze, w którym od kilku tygodni pomieszkiwał u kolegi Ariel S., trwała zakrapiana impreza. Libacja szybko przekształciła się w awanturę.
- Ariel biegał po klatce z nożem i wykrzykiwał, że kogoś potnie. Wcześniej wyrzucili go z Monaru, po podobno chciał kogoś udusić - opowiadają sąsiedzi.
Pożarewicz wyszedł na klatkę i poprosił 19-latka o spokój. W pijackim amoku Ariel S. rzucił się na mężczyznę. Wepchnął go do mieszkania, kilka razy ciął nożem po twarzy i szyi. Ofiara zaczęła krzyczeć. Na pomoc przybiegło dwóch sąsiadów, ale gdy zaczęli się dobijać do drzwi, wszystko ucichło. Wtedy morderca zadał Pożarewiczowi śmiertelny cios - wbił młotek w jego głowę. Aby zatrzeć ślady, oblał ciało i pokój spirytusem i podpalił.
Wezwani na miejsce strażacy znaleźli zwęglone zwłoki. - Mężczyzna sam zgłosił się na policję. Nie potrafił powiedzieć, dlaczego zabił. Może trafić do więzienia na dożywocie - tłumaczy asp. Monika Brodowska z komendy na Pradze-Północ.