Oszuści ładowali karty miejskie przy wykorzystaniu laptopa lub telefonu z czytnikami do kart i specjalistycznym oprogramowaniem. Najpierw proponowali „usługę” znajomym a dzięki poczcie pantoflowej zyskiwali coraz więcej klientów.
- Poznałam jednego z tych mężczyzn przez znajomych. Zaproponował tańsze o ok. 40 proc. doładowanie karty miejskiej. Byłam wtedy studentką, każda złotówka była dla mnie na wagę złota. Spotkałam się z nim następnego dnia przed kinem. Zabrał moją kartę i umówił się na następny dzień. Karta była doładowana, a mi zostały pieniądze. Korzystałam z jego usług jeszcze kilka razy – opowiadała przed sądem Ewa (imię zmienione), klientka Dominika K.
On oraz wspólnicy Marek M. i Jarosław Cz., wpadli, bo ZTM dopatrzył się, że karty, którym upłynął termin ważności i nie zostały doładowane w autoryzowanych punktach, nadal działały np. w bramkach w metrze. Policjanci ustalili kto za tym stoi, zajęli komputery sprawców i dotarli do klientów, którzy skusili się na ich ofertę. Marek M. i Dominik K. częściowo przyznali się do winy. Jarosław Cz. – właściciel firmy nie. Twierdzi, że padł ofiarą pomówienia.
Tymczasem straty są ogromne. ZTM od 2012 roku do tej pory doliczyło się ponad 40 mln zł na minusie i co najmniej 100 tys. pasażerów, którzy korzystali z nielegalnego doładowania. - To po prostu kradzież i mam nadzieję, że oskarżeni naprawią szkody wobec mojej firmy – mówił wczoraj w Sądzie Rejonowym dla Woli dyrektor Zarządu Transportu Miejskiego Wiesław Witek. Na razie ZTM odzyskał milion od pasażerów. Oni też nie mogą czuć się bezkarni, bo będą odpowiadać za oszustwo.