Pożar na Marywilskiej 44 w Warszawie wybuchł około godz. 3:30 rano w niedzielę, 12 maja. Cały kompleks handlowy, czyli hala o wymiarach 250 na 250 metrów, niemal natychmiast stanął w ogniu. Płomienie buchały na kilkanaście metrów, a kłęby czarnego dymu były widoczne z odległości kilkunastu kilometrów. W kulminacyjnym momencie w działania zaangażowanych było 99 zastępów i ponad 200 strażaków.
Akcja była bardzo trudna. W kompleksie handlowym znajdowało się bardzo dużo łatwopalnego towaru, w tym ubrania i tekstylia. Strażacy do działań wykorzystali m.in. zdalnie sterowanego robota gaśniczego. Po kilku godzinach ciężkiej akcji gaśniczej sytuacja została opanowana. − Strażacy dogaszają pożar. Dym jest już mniejszy – mówił mł. bryg Michał Konopka z Komendy Miejskiej PSP w Warszawie.
Kilka godzin po tym, jak strażacy rozpoczęli swoje działania, pojawiliśmy się na miejscu. Oglądaliśmy zgliszcza, które zostały po gigantycznej hali. Udało nam się również porozmawiać z kilkoma handlarzami, którzy opowiedzieli nam swoje historie. Większość z nich straciła cały swój dobytek. Wspominał również o tym 40-letni Tien, który dostarczał towar na Marywilską.
− Straty szacuje się na dziesiątki milionów złotych, jak nie więcej. Wczorajszy utarg (sobota, 11 maja – red.) był bardzo dobry. Część moich znajomych wróci do Wietnamu. Oni stracili cały dobytek − mówi nam mężczyzna.
Swoją historią podzieliła się również 58-letnia Lili, która pracowała w jednym z boksów w hali. − Wynajmujemy mieszkanie, jednak wszystko, co mieliśmy: dokumenty i pieniądze, trzymaliśmy w sklepie. Teraz nie mamy nawet niczego na jutro. Nie mamy czego do ust włożyć. Nie została nam nawet złotówka. Zostało nam tylko to, co mamy na sobie − mówiła zapłakanym głosem.
Czytaj więcej: