Jan Majek pod koniec kwietnia wybrał się do marketu nieopodal domu. Włożył do wózka 2 jogurty, chleb oraz pechowo - wysłużoną reklamówkę, z którą wybrał się na zakupy. Planował kupić też małą kiść winogron. Pech chciał, że po tym, jak mu ją zważono i oklejono naklejką z ceną 94 groszy, wrzucił ją do wózka wprost do swojej reklamówki. - Dojechałem do kasy, wyłożyłem towary na taśmę, ale nie zauważyłem tych winogron. Gdy tylko przekroczyłem linię kas, dopadli mnie ochroniarze - opowiada pan Jan. Jak twierdzi, ochrona od razu zajrzała do siatki, wyjęła z niej winogrona i z groźnymi minami zaprowadziła go na zaplecze.
- Zostałem tam z pracownikiem sklepu, który najpierw zaproponował mi zapłacenie 7-krotności ceny winogron w celu "zmycia winy", a gdy odmówiłem, wezwał policję - mówi pan Jan. Policjantka wypisała mandat 50 zł z adnotacją "za kradzież". - Wprowadziła mnie w błąd, zapewniając, że jak się podpiszę, będę się mógł odwołać, a okazało się, że w ten sposób się przyznałem i kropka - opowiada.
Pan Jan napisał więc do wojewody Jacka Kozłowskiego, ale ten wyjaśnił, że jest tylko windykatorem. Wojewoda wykazał się jednak wyjątkową sprawnością i sprawę niezapłaconego mandatu w ciągu miesiąca zdążył przekazać do urzędu skarbowego. Naliczył też koszty administracyjne w wysokości 3,40 zł. I równo dwa miesiące po incydencie w sklepie skarbówka poinformowała Jana Majka, że zamierza mu mandat ściągnąć z emerytury. - To skandal. Niczego nie ukradłem, a już wszystko rozpatrzone - żali się pan Jan.
Dariusz Lasocki (35 l.), radca prawny i radny Pragi-Południe, do którego pan Jan zwrócił się po pomoc, stwierdza krótko: Zabrakło wyobraźni i zdrowego rozsądku. - Gdzie podziały się prawa obywatelskie, prawo do obrony, prawo do złożenia wyjaśnień, prawo do odwołania - pyta i zwraca uwagę na wyjątkowo szybki tok sprawy. - Każdy podatnik czekający na zwrot należnych pieniędzy czy strona w sądzie życzyłaby sobie, aby jego sprawy szły tak szybkim torem jak ta egzekucja - dodaje.