- Dojazd gdziekolwiek to prawdziwa udręka. Od ponad 20 minut czekam na autobus. Na Polu Mokotowskim umówiłem się ze znajomymi. Zupełnie zapomniałem, że akurat dzisiaj odbywa się bieg - denerwował się Sebastian Wyszyński (26 l.), którego spotkaliśmy na przystanku przy ul. Stępińskiej na niemal odciętym od świata przez półmaraton Mokotowie.
W niedzielnym biegu wystartowało aż 11 250 zawodników z całego świata, którzy mieli do pokonania dystans 21 km 97 m. Trasa wiodła ze Stadionu Narodowego, Al. Jerozolimskimi, ul. Marszałkowską, do pl. Bankowego, a potem ul. Królewską, Miodową i Bonifraterską, Konwiktorską do Wisłostrady i dalej w kierunku Wilanowa ul. Suligowskiego, Podchorążych, Gagarina, Belwederską, Al. Ujazdowskimi, do ronda de Gaulle'a i z powrotem na stadion.
Drogowcy od świtu wyłączali kolejne odcinki trasy z ruchu. A na sąsiednich ulicach momentalnie tworzyły się korki. Utknęli w nich nie tylko wściekli kierowcy. Emocji nie kryli też pasażerowie autobusów, które zostały skierowane w tym czasie na objazdy. - Nie mam nic przeciwko biegaczom, ale centrum miasta to nie miejsce na organizowanie sportowych imprez. Powinny się odbywać gdzieś na uboczu, np. w al. Wilanowskiej - mówiła Barbara Krupińska (70 l.).
Jeszcze kilka godzin po zakończeniu półmaratonu ulice miasta były nieprzejezdne. A wydostanie się z centrum graniczyło z cudem, bo nie wszystkie autobusy zdążyły wrócić na swoje normalne trasy.
W tegorocznym półmaratonie triumfował Kenijczyk Victor Kipchirchir, który przebiegł go z rekordowym wynikiem godzina, 9 minut i 6 sekund. Za dwa tygodnie warszawiaków czeka kolejny bieg ulicami miasta - 2. Orlen Warsaw Marathon.