Potężny wybuch na Ursynowie. Kazimierz S. zginął od bomby ukrytej w aucie. Zamach zleciła żona
Mieszkańcy Ursynowa tę historię pamiętają do dziś. - Miałem wtedy trzynaście lat. Wychowywałem się na Ursynowie. Pamiętam, że tego dnia graliśmy z kolegami w piłkę na placu przy ul. Strzeleckiego i nagle usłyszałem potężny wybuch. Wszyscy pobiegliśmy zobaczyć, co się stało. Kiedy przybiegliśmy na ul. Indiry Gandhi, zobaczyliśmy palący się samochód. Ten obraz utkwił mi w pamięci na zawsze – opowiada „Super Expressowi” Andrzej Bolewski (41 l.), naoczny świadek wydarzeń sprzed blisko 30 lat.
Chwilę później na miejscu była już policja, a zaraz po niej karetka, ale nie było już kogo ratować… - Później wracaliśmy do tego wydarzenia w rozmowach z rodzicami. Najpierw myśleliśmy, że był to wypadek. Z prasy dowiedzieliśmy się jednak, że były to jakieś porachunki i że w samochodzie wybuchła bomba – wspomina nasz rozmówca.
Kinga Supryn (55 l.) również pamięta to sensacyjne zdarzenie. - Widziałam jak mężczyzna wyczołguje się z płonącego auta. Po chwili przybiegła jego żona, bardzo lamentowała. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że jest w to zamieszana – przypomina. Mężczyzną, który poraniony wybuchem próbował wydostać się wtedy z auta, był Kazimierz S. Eksplozji nie przeżył.
Historię z czerwca 1995 r. opisał szczegółowo Piotr Matysiak na łamach Magazynu Kryminalny „Reporter” w 2013 r.
Kazimierz S. wraz ze swoją żoną Hanną i nastoletnią córką przeprowadził się do Warszawy z prowincji. Sprzedali swoje gospodarstwo i szukali szczęścia w stolicy. Pieniądze zainwestowali w stoisko z mięsem na bazarze przy skrzyżowaniu ulic Puławskiej i Lotników. Biznes nie szedł jednak najlepiej i trzeba było go zamknąć. Kazimierz wyjechał do Niemiec, żeby zarobić trochę grosza.
20 czerwca 1995 r. rano Hanna S. jechała autem razem ze swoją nastoletnią córką. Nic się nie stało. Tego samego dnia to samo auto wyleciało w powietrze z Kazimierzem w środku. Ciężko ranny trafił do szpitala. Lekarze walczyli o niego kilka godzin. Zmarł na sali.
Pierwszą wersją, jaką przyjęli pracujący nad sprawą policjanci, były gangsterskie porachunki. Kazimierz miał z kimś na pieńku? Wplątał się w jakąś aferę? Widział za dużo? Stołeczni kryminalni zaczęli sprawdzać te hipotezy. Języka zasięgnęli u swoich informatorów rozlokowanych w najpodlejszych knajpach w stolicy.
Wkrótce okazało się, że Kazimierz mógł wcześniej zostać zamordowany we własnym domu. Gdy jego żona i córka wyszły z mieszkania, usłyszał, jak ktoś usiłuje dostać się do środka. Zabezpieczył jednak przezornie drzwi na dodatkowy łańcuch. Gdy wszedł do przedpokoju, zobaczył męską dłoń mocującą się z zabezpieczeniem przez uchylone drzwi. Kazimierz naparł na nie. Po chwili osoby po drugiej stronie znów je odepchnęły, a w szczelinie pojawiła się dłoń trzymająca pistolet. Zbój oddał na oślep kilka strzałów, wszystkie niecelne. Oprychy w końcu odpuściły i uciekły, a S. wezwał policję. Gdy funkcjonariusze pytali co się stało, ten upierał się przy wersji, że była to próba napadu. Jak wtedy ustalili dziennikarze, w chwili, gdy S. zeznawał na policji, zadzwonił telefon. Funkcjonariusz podniósł słuchawkę i usłyszał: „Zginiesz sku*****nu marnie”.
Sprawa trafiła do Bogusławy Świętosławskiej, funkcjonariuszki biorącej udział w interwencji. Kilka dni później policjantka po raz ostatni rozmawiała z Kazimierzem. - Kilka godzin po śmierci wiedzieliśmy, kto za tym stoi. Trzeba było tylko zebrać dowody – wyjaśniała w rozmowie z dziennikarzem w 2013 roku, była policjantka. To ona oceniła, że za zamachem musi stać żona zmarłego, Hanna S. – Gdy informowałam ją o tym, że jej mąż został ciężko ranny i walczy o życie w szpitalu na ulicy Stępińskiej, omal nie dostała spazmów. Na przemian bladła i czerwieniała, łzy cisnęły jej się do oczu, gardło miała tak ściśnięte, że nie mogła mówić. (…) Dzień później przypadł mi przykry obowiązek poinformowania pani Hanny, że właśnie została wdową. To była prosta kobieta, nie umiała zapanować nad swoimi emocjami. I na moich oczach żałobna wdowa zamieniła się w skowronka. (...) To wtedy włączyły nam się dzwonki alarmowe, że coś tu jest nie tak – cytuje policjantkę Piotr Matysiak na łamach „Reportera”.
Policjanci ustalili, że telefon z pogróżkami dla funkcjonariusza został wykonany z pobliskiego pubu „El Greco”. Knajpa znana była z szemranego towarzystwa. Policjantom udało się dotrzeć do świadków, którzy wskazali mężczyznę pasującego do rysopisu. To doprowadziło śledczych do Roberta C., znanego zabijaki. Ten miał wielokrotnie dzwonić do Hanny. Domagał się zapłaty za zlecenie. C. miał wspólnika Turka - Fajsala. To oni próbowali zastrzelić Kazimierza w domu. Gdy to się nie udało, mężczyzna skontaktował Hannę z „Saperem” – najemnikiem specjalizującym się w zamachach bombowych. Ten zamontował w samochodzie bombę. Za pierwszym razem mechanizm radiowy zawiódł. Hanna S. wzięła więc córkę i… pojechała z „reklamacją” do „Sapera” autem z ukrytą bombą. Przestępca zmienił mechanizm tak, żeby ładunek wybuchł przy włączeniu lewego kierunkowskazu. Kobieta wróciła zaminowanym samochodem na Ursynów. Dała kluczyki mężowi i… chwilę później blokowiskiem wstrząsnęła eksplozja.
Kryminalni aresztowali Hannę S., a prokurator postawił jej zarzut zlecenia zabójstwa. W sprawę zamieszana była też nastoletnia córka, ale ostatecznie nie usłyszała zarzutu. Kazimierz zgodnie z zeznaniami zatrzymanej miał być sadystą znęcającym się nad nią i nad dziećmi. Ta w akcie desperacji wynajęła kilerów, którzy zakończyli jego życie. - Trochę żałuję, że udało nam się (...) doprowadzić do skazania Hanny S. Co do tej sprawy mam mieszane uczucia. Z jednej strony wiem, że wykonałam dobrą robotę i sprawiedliwości stało się zadość. A z drugiej strony została świadomość, że na dwadzieścia pięć lat pozbawiłam dzieci matki, które ją przecież tak kochały – wyznała dziennikarzowi po latach policjantka. Hanna S. została skazana na 25 lat więzienia. Od co najmniej 4 lat zapewne prowadzi nowe życie.
Polecany artykuł:
O zamachy bombowe i ich skuteczność zapytaliśmy eksperta. - W latach 90. łatwy dostęp do materiałów wybuchowych umożliwiał przestępcom dokonywanie zamachów bombowych. Był to spektakularny sposób na pozbycie się kogoś. Strzał z broni palnej nie gwarantował, że zamach się powiedzie. W przypadku ładunku wybuchowego, można było mieć pewność, że ofiara nie przeżyje - komentuje inspektor policji w stanie spoczynku i wykładowca Uniwersytetu WSB Merito w Opolu Marek Dyjasz