Stefan Lewandowski (83 l.) wybuch Powstania Warszawskiego uczci spotkaniem z jedyną żyjącą jeszcze koleżanką ze szkoły. Razem wybiorą się na cmentarz, by odwiedzić kolegów, z którymi w czasie wojny biegali po podwórkach na Żoliborzu. Wspomni też zmarłego 7 lat temu brata Karola "Karolka", który jako 17-latek walczył w Zgrupowaniu "Żniwiarz" i któremu pan Stefan towarzyszył wtedy z aparatem. Powstało wówczas blisko 40 zdjęć, pokazujących życie żołnierzy, sanitariuszek ze "Żniwiarza" oraz znajomych i sąsiadów z okolic Bytomskiej, Czarnieckiego i Mickiewicza. Dziś oglądać można je w Muzeum Powstania Warszawskiego.
Dwuobiektywowy aparat Rolleicord niemieckiej firmy Franke & Heidecke Stefan Lewandowski dostał od ciotki. - Nie mogłem nie zarazić się fotografią. Zdjęcia robili i mój ojciec, i matka. W każ-dym mieszkaniu, w którym mieszkaliśmy, zawsze była ciemnia - opowiada pan Stefan. Z aparatem schowanym pod kabzą spędził powstanie za sprawą brata. - Było nas dwóch. On, starszy, postanowił iść walczyć, ja miałem zostać z matką. Został i robił zdjęcia. Wyjątkiem był 30 sierpnia. - Wtedy zbombardowali naszą kamienicę przy Mickiewicza. Przeżyłem, bo akurat zszedłem do piwnicy, ale w ogródku pochowaliśmy aż 30 osób. Wtedy straciłem żyłkę reportera. Ale nie na długo. Aparat i filmy koniec powstania przetrwały pod ziemią, ukryte w puszce po herbacie. Pan Stefan zakopał je przy Bytomskiej. Na szczęście wciąż był na miejscu, gdy pan Stefan w lutym 1945 roku wrócił po wywózce do Warszawy. - Pierwsze, co zrobiłem, to saperką zacząłem ryć w śniegu - wspomina z uśmiechem. Wszystko było na miejscu, niezniszczone. Po wojnie pan Stefan ukończył gimnazjum mechaniczne, ze swojej pasji nie zrezygnował. - Fotografuję wszystko, co się nawinie. Najwięcej oczywiście na wczasach - mówi z uśmiechem.