- To cud, że nie było więcej ofiar. Gdyby nie szybka reakcja strażaków, wszyscy moglibyśmy zginąć - przyznają lokatorzy bloku na Bielanach, w którym w niedzielę nad ranem wybuchł pożar. Płomienie pojawiły się w lokalu na dziewiątym piętrze i szybko zajęły strop budynku. Przedostały się też na korytarz. Mieszkańcy w popłochu uciekali z budynku.
- Obudził mnie krzyk sąsiadki. Otworzyłem drzwi i zobaczyłem tylko gęsty, siwy dym. Nie dało się oddychać. Bez chwili zastanowienia zbiegliśmy z żoną na bosaka na dół - opowiada Janusz Domański (59 l). Kiedy na miejsce przyjechali strażacy, ogień buchał już wielkimi płomieniami. Wozy strażackie miały na dodatek utrudniony dostęp do budynku z powodu źle zaparkowanych samochodów. Ogień udało się ugasić po dwóch godzinach.
Zobacz: Pogrzeb ofiar mordu w Przecławiu. Matka pochowała swoje dzieci
Mieszkanie spłonęło doszczętnie. W środku strażacy znaleźli spalone zwłoki mężczyzny. Feralnej nocy w lokalu trwała libacja. Jej uczestnicy pili przez całą noc. Płomienie prawdopodobnie zajęły się od zapalonej świeczki. Trzem imprezowiczom udało się uciec. Czwarty spłonął żywcem. Policja zatrzymała ich przed blokiem. Byli kompletnie pijani. W spalonym lokalu mieszkał 50-letni Cezary P. - Nie płacił za czynsz.
Handlował złomem i ciągle urządzał libacje. Przychodzili do niego koledzy o szemranej reputacji - opowiada jego sąsiadka Wanda Nerka (73 l.). W pożarze lekko rannych zostało też sześć osób, w tym strażak, który poparzył sobie rękę.