Do dramatycznego wypadku doszło w niedzielę po godzinie 16 na skrzyżowaniu ulic Conrada, Reymonta i Kochanowskiego. Na wysepce między jezdniami stały trzy osoby. Nagle wjechał w nie citroen. Auto ścięło latarnię, znak i wylądowało na boku. - Jedna osoba zginęła, kolejna w ciężkim stanie trafiła do szpitala - relacjonował asp. Piotr Świstak z Komendy Stołecznej Policji. Śledczy nie wiedzą na razie, jak doszło do tragedii. Jedno jest pewne, kierowca był trzeźwy. Nam udało się do niego dotrzeć.
- Nie wiem, jak to się stało- wyznał 67-letni Andrzej W. - Wracałem samochodem od mamy, byłem już blisko domu i nagle straciłem przytomność. Kolejne co pamiętam, to jak próbowałem się wydostać z pasów, zaklinowany w przewróconym na bok samochodzie - powiedział kompletnie załamany mężczyzna. Gdy wyczołgał się z wraku, dobiegli do niego przechodnie. To od nich dowiedział się, jak straszny wypadek spowodował. - Ja nic nie pamiętam. Nie wiem, co się stało, że kompletnie mnie zamroczyło. Nie jechałem szybko, nie byłem pod wpływem żadnych substancji. Nie mogę uwierzyć, że to ja jestem sprawcą tego dramatu, że przeze mnie zginęła osoba, a druga walczy o życie. Chciałbym przeprosić ich bliskich... - powiedział łamiącym się głosem.
Połamany mężczyzna leży teraz w szpitalu, gdzie przechodzi serię badań. Lekarze mają ustalić, czy 67-latek cierpi na jakieś schorzenia, które mogły doprowadzić do chwilowej utraty świadomości. - Czekamy na komplet dokumentów, zanim podejmiemy decyzję o przedstawieniu komukolwiek zarzutów - powiedział Łukasz Osiński, szef żoliborskiej prokuratury. Za spowodowanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym Kodeks karny przewiduje nawet 8 lat pozbawienia wolności.