W powstaniu walczył jako 15-letni strzelec "Antek" w batalionie "Łukasiński". Najpierw na Woli, później na Starym Mieście. - Najbardziej przerażający dla mnie moment w powstaniu to noc z 1 na 2 września 1944 r., gdy siedziałem w ruinach ratusza przy placu Teatralnym. Teatr Wielki był opanowany przez Niemców. A my naprzeciwko - trzech żołnierzy AK - zza tej kupy gruzu mieliśmy pozorować z rzadka oddawanymi strzałami, że jeszcze jesteśmy. W nocy przestałem słyszeć kolegów. Umówiony łącznik nie przyszedł. Zostałem sam, bez broni, pod ostrzałem, skazany na pewną śmierć. Ta noc i myśli, które wtedy miałem, wracają zawsze, gdy przychodzę na plac Teatralny - opowiada nam Leszek Żukowski.
Po nocy w ruinach zdjął panterkę, został aresztowany i z ludnością cywilną trafił do obozu koncentracyjnego we Flossenburgu. Przeżył też marsz śmierci do Dachau. To był, jak mówi, "wycieńczający pochód szkieletów, przetykany strzałami dobijającymi tych, którzy iść nie mają siły". Przez wiele lat milczał o tym, co przeżył. Opowiada to w wydanej niedawno przez Muzeum Powstania Warszawskiego książce Michała Olszańskiego "Przerwany sen o Warszawie". Wspomina m.in. wycieńczającą pracę w kamieniołomach i sen, który prześladował go przez lata: widok ludzi topiących się w obozowym szambie, zachłystujących się odchodami. - Ja to wspomnienie wyparłem. Dopiero gdy gdzieś przeczytałem o takim spychaniu więźniów do szamba przez esesmanów, zrozumiałem, że ja też to widziałem - wspomina prezes ŚZŻAK.
- Gdy Amerykanie uwolnili nas z obozu, ważyłem 29 kilogramów i miałem tyfus. Nie nadawałem się do życia - mówi Leszek Żukowski. Odzyskał siły w szpitalu. Dwa lata po wojnie dowiedział się, że jego mama żyje i zdecydował się wrócić do Polski. Nie było łatwo odnaleźć się w komunistycznej rzeczywistości, wśród prześladowań żołnierzy AK. Uchodził za burżuja, co wrócił z Zachodu. Udało mu się jednak skończyć studia na SGGW. Choć stypendium zawsze mu odmawiano. Później uzyskał tam tytuł profesora.