Kapitan Wacław Sikorski jest dziś jednym z nielicznych żołnierzy Armii Krajowej, którym udało się przeżyć z wyrokiem śmierci. Ma 91 lat, tyle samo, co jego kat, skazany w III RP na 4 lata więzienia. "Bocian" w powstaniu służył w VI Obwodzie na Pradze, był najmłodszym rocznikiem poborowych zaciągniętych do AK. Po wojnie to ukrywał. W 1948 roku został aresztowany.
- Najgorsze, że do UB doniósł na mnie mój wuj. Złamali go - opowiada nam kapitan Sikorski. Dzień wydania wyroku śmierci pamięta doskonale. - To było 22 stycznia 1949 r. Zostałem skazany za zdradę, przynależność do WiN i szpiegostwo przeciwko Polsce Ludowej. Jako dwudziestoparolatek przeżywałem to strasznie! - wspomina.
- Trafiłem na Koszykową. Spędziłem tam 3 tygodnie, zanim trafiłem na Rakowiecką, tam przeszedłem więzienną gehennę. W porównaniu z Mokotowem przesłuchania na Koszykowej to było "głaskanie" - wspomina "Bocian". Przeżył wielogodzinne przesłuchania i tortury. Buty oficera UB Jerzego Kędziory trafiały go często w brzuch i nerki. Od uderzenia w ucho pękła mu błona bębenkowa. Miał złamany nos. Trafiał do karceru. - Wśród moich współwięźniów był też brat Baltazar, zakonnik z Krakowa. Zapytał mnie kiedyś, czy boję się śmierci. I zaproponował, że skoro mam dopiero 22 lata, to on poprosi, żeby zamieniono nam kary: moją - śmierci, bo mu wszystko jedno, na jego 10 lat więzienia. Nie chciałem. Bałem się, że zastrzelą za to nas obu - wspomina.
W kwietniu 1949 roku Bierut dekretem zamienił karę śmierci dla Sikorskiego na dożywocie. Odsiedział sześć lat, aż pewnego dnia bez słowa wypuszczono go na wolność. - Narodziłem się na nowo - mówi schorowany dziś Wacław Sikorski. Do końca PRL on i jego rodzina byli inwigilowani.