Warszawa. Rok od tragicznej śmierci chłopca ciągniętego przez tramwaj
Był słoneczny sierpniowy dzień. Kobieta ze swoim 4-letnim wnuczkiem wysiadała na przystanku tramwajowym przy ul. Jagiellońskiej na Pradze. Chłopiec nie zdążył zejść z ostatniego stopnia schodów. Drzwi się zamknęły, a maszyn ruszyła. Chłopiec zginął w ogromnym cierpieniu, uderzając główką o tory. Jego babcia zemdlała. Motorniczy zatrzymał się dopiero po kilkuset metrach. Na ratunek nie było szans. Przybyli na miejsce ratownicy zasłonili parawanem zmasakrowane zwłoki chłopca i zajęli się zrozpaczoną kobietą.
Wszyscy zadawali sobie wtedy pytanie: jak mogło dojść do tak koszmarnej tragedii? Motorniczy był pijany, pod wpływem narkotyków? Zawiodły mechanizmy bezpieczeństwa? Szybko okazało się, że pracownik Tramwajów Warszawskich, to człowiek z 14-letnim doświadczeniem. W chwili zdarzenia był trzeźwy. Tramwajarze zapewniali, że pojazd był sprawny i zadziałały wszystkie zabezpieczenia. Dlaczego więc zginął chłopiec?
Nowe światło na sprawę rzuciły ustalenia prokuratury. Śledczy doszli do wniosku, że w tym wypadku zawinił człowiek. Motorniczy Robert S. miał niedostatecznie ocenić sytuację przed odjazdem maszyny. Używał telefonu i słuchawek, a na ocenę sytuacji poświęcił niecałe 2 sekundy. Nie przyznał się do tego. - W skierowanym do Sądu Rejonowego Warszawa Praga-Północ akcie oskarżenia motorniczemu tramwaju zarzuca się umyślne naruszenie zasad bezpieczeństwa w ruchu lądowym oraz przepisów instrukcji dla pracowników Tramwajów Warszawskich i nieumyślne spowodowanie wypadku, w wyniku którego śmierć poniósł czteroletni chłopiec - wyjaśniała prok. Katarzyna Skrzeczkowska z Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga. Mężczyźnie grozi 8 lat więzienia.
Głos w sprawie zabierali też eksperci od wypadków komunikacyjnych. - Błędy motorniczego nie przesądzają o jego winie – mówił w rozmowie z Polską Agencją Prasową Rafał Bielnik. Według niego błędów ludzkich nie da się całkowicie wyeliminować. Można natomiast wymienić przestarzałe tramwaje. - W swojej karierze zawodowej analizowałem już kilkanaście takich przypadków, że drzwi się zamknęły przytrzaskując pasażera i tramwaj pociągnął go za sobą. Tylko ten skończył się tak tragicznie - tłumaczył Bielnik.
Tragedia wydarzyła się w tramwaju Konstal 105a. To przestarzała konstrukcja pamiętająca końcówkę lat 70 XX w. Nie ma w nich monitoringu, a ostatnie drzwi, w których doszło do tragedii, są częściowo niewidoczne z kabiny motorniczego. - Teoretycznie tramwaj był sprawny, ale trzeba pamiętać, że mówimy o bardzo starej konstrukcji. Dlatego, choć mechanizm rewersowy działał prawidłowo, podobnie jak blokada ruszenia, to pojazd z przytrzaśniętym dzieckiem, mógł kontynuować jazdę – twierdzi specjalista. Mechanizm rewersowy ma zapobiegać przytrzaśnięciom, jednak tutaj nie pomógł. Na drzwiach umieszczone są uszczelki, które są elastyczne. Mała nóżka dziecka, która znalazł się w drzwiach po prostu nie uruchomiła mechanizmu.