Demonstracja kilkuset taksówkarzy tym razem nie sparaliżowała miasta, tylko rejon ministerstwa. Zebrali się przy gmachu resortu, by wyrazić sprzeciw wobec projektowi zmian ustawy o transporcie drogowym, która na nowo zdefiniuje przewozy osób. Pikieta rozpoczęła się przed godz. 12.
W tym czasie w siedzibie ministerstwa miały się rozpocząć obrady rady dialogu społecznego, na których przedstawiciele związków zawodowych taksówkarzy mieli przedstawić swoje propozycje zmian w ustawie. Chcą by tzw. „przewoźnicy” tak samo jak taksówkarze m.in. zdawali egzaminy z topografii, płacili ZUS i mieli taksometry.
Spotkanie jednak resort odwołał w ostatniej chwili. To zirytowało taksówkarzy. - Urzędnicy działają na korzyść szarej strefy! Jazda taksówką jest obecnie na granicy opłacalności. Muszę płacić ZUS, podatek, bazę, wykonać badania lekarskie, a mój samochód przy sprzedaży jest mniej wart, niż auto przewoźnika, bo w przeciwieństwie do niego ja w dowodzie rejestracyjnym mam oznaczenie taxi – denerwuje się Jacek Marciniak (47l.), taksówkarz z Warszawy.
Podczas protestu, taksówkarze kilkukrotnie zamówili Ubera. Kiedy jeden z kierowców tej firmy przyjechał przed siedzibę ministerstwa, tłum rzucił się na auto. Interweniowała policji. Dopiero groźba rozwiązania protestu uspokoiła tłum.
Minister infrastruktury Andrzej Adamczyk zapowiedział, że nowa ustawa trafi do Sejmu jeszcze w marcu. Prace nad nią trwają już dwa lata. - Jeżeli nic się nie zmieni, wyjedziemy na ulice 8 kwietnia. Wtedy sparaliżujemy całą Warszawę - podsumowuje Artur Wnorowski, szef związku zawodowego Warszawski Taksówkarz.