Strażnicy miejscy "aresztowali" truskawki
Sytuację jako pierwsza opisała „Gazeta Wyborcza”, która przytoczyła historię Orhana sprzedającego truskawki pod Pałacem Kultury i Nauki od sześciu lat. Mężczyzna jest świadomy tego, że robi to bez zezwolenia, ale jak tłumaczy „trzeba zarabiać pieniądze”, a nie ma innych miejsc, które są zajęte od lat przez innych sprzedawców.
Mężczyznę codziennie więc odwiedzają strażnicy miejscy, którzy albo wręczają mu mandat, albo "aresztują" jego towar. Dlaczego? Chodzi i przestrzeganie art. 603 Kodeksu wykroczeń, który w paragrafach 1 i 2 brzmi: "§1.: Kto prowadzi sprzedaż na terenie należącym do gminy lub będącym w jej zarządzie poza miejscem do tego wyznaczonym przez właściwe organy gminy, podlega karze grzywny. § 2.: W razie popełnienia wykroczenia, określonego w § 1, można orzec przepadek towarów przeznaczonych do sprzedaży, choćby nie stanowiły własności sprawcy".
Reporterzy „Gazetę Wyborczą” byli świadkami "aresztowania" truskawek. Owoce zostały przez strażników przełożone do skrzynek, owinięte siatką, zaplombowane i przeniesione do bagażnika radiowozu.
Co dzieje się z truskawkami po „aresztowaniu”?
Po zarekwirowaniu los truskawek nie jest pewny. - Trafiają do chłodni w naszej komendzie przy Młynarskiej. Potem sąd ma siedem dni, by zdecydować, czy towar wraca do właściciela, czy przepada i idzie do utylizacji - wyjaśnił „Gazecie Wyborczej” jeden z interweniujących pod PKiN funkcjonariuszy.
Niestety, jak dodał, sąd prawie zawsze wybiera tę drugą opcję. Cóż, po kilku dniach zarekwirowane owoce i tak nie nadają się już do sprzedaży… A przecież zamiast do truskawkowego aresztu nielegalnie sprzedawane owoce mogłyby trafić do potrzebujących, głodnych, do Banków Żywności… Znalazłoby się dla nich zdecydowanie lepsze miejsce niż chłodnia na komendzie i śmietnik.