To był wyjątkowo nerwowy dzień Wszystkich Świętych na cmentarzu Bródnowskim. - Przyszłam z wnuczką zapalić znicz na grobie ojca. W pewnym momencie utknęłyśmy w tłumie, tak że nie mogłyśmy ani iść do przodu, ani zawrócić. Niektórzy zaczęli krzyczeć na siebie, inni rozpychali się łokciami. Na dodatek cały czas przybywało ludzi - wspomina Halina Zaorska, babcia małej Zosi (6 l.).
- Cały czas też naciskał na nas dziki tłum ludzi, którzy próbowali wyjść z cmentarza. Bałam się, że za chwilę zostaniemy stratowane - dodaje kobieta.
Na miejscu po chwili pojawili się policjanci, strażnicy miejscy i żandarmeria wojskowa.
Mundurowi ustawili się w rzędzie. Dzięki temu do godz. 15 udało się rozładować zator. - Policjanci wprowadzili ruch prawostronny dla pieszych, tak aby osoby wychodzące i wchodzące nie blokowały się nawzajem. W ciągu kilkunastu minut pozwoliło to opanować sytuację - wyjaśnia asp. Robert Opas ze stołecznej policji.
- Tak należało zrobić od razu, a nie czekać, aż tysiące ludzi stratują się na ulicy. Organizacja ruchu była fatalna. Urzędnikom wydaje się, że wystarczy pozamykać ulice dla samochodów! - krzyczeli zdenerwowani warszawiacy.