Nikt nie zakłada blokady na koło, nikt nie wciska bileciku za wycieraczkę, na chodnikach nie straszą radiowozy z wycelowanymi w ulicę fotoradarami. Tak może wyglądać strajk stołecznych strażników miejskich. Taka wizja niewątpliwie podoba się warszawiakom, szczególnie kierowcom nękanym przez patole straży.
Dlaczego strażnicy mogą przestać pracować? Chodzi o pieniądze. Średnia płaca to około 2,5 tys. zł brutto. Nic dziwnego, że przy tak niebezpiecznych zadaniach jak wlepianie mandatów czy zakładanie blokad na koła i głodowej pensji funkcjonariusze się buntują. Żądają dodatkowego tysiąca złotych.
Skąd miasto miałoby wziąć takie pieniądze dla armii 1700 strażników? Związkowcy mają gotowe rozwiązanie - z mandatów. Bo tych strażnicy wlepiają coraz więcej. Żądają też darmowych biletów i wakatów w urzędach dla kolegów, którzy nie mogą już pełnić służby na ulicach.
- Podwyżka w wysokości tysiąca złotych, biorąc pod uwagę budżet miasta, jest nierealna - nie owija w bawełnę Bartosz Milczarczyk (31 l.), rzecznik prasowy Ratusza. - Nie widzimy też uzasadnienia dla darmowych przejazdów poza godzinami pracy - dodaje.
A co z wakatami dla strażników, którzy nie mogą już pracować na mieście? - Mogą być zatrudniani na innych stanowiskach w straży, np. w administracji, ale to wewnętrzna sprawa tej formacji - wyjaśnia Milczarczyk.
Co dziwne, sami związkowcy nie mają ochoty rozmawiać o własnych postulatach. - Nie chcę tego komentować - ucina rozmowę Paweł Jabłoński z kierownictwa jednego ze związków.