Liczby są bezlitosne. Według danych Urzędu Marszałkowskiego, w 2001 roku, gdy Adam Struzik obejmował fotel marszałka, zatrudniał 320 osób. Dziś pracuje dla niego armia aż 1116 urzędników. Efekt? Z 15 mln zł, które szły na pensje w 2001 roku, zrobiło się blisko 60 mln zł. Doliczyć do tego trzeba też rozmaite premie, którymi marszałek hojnie obdarowywał swoich ludzi. Wystarczy wspomnieć o nagrodach uznaniowych dla podległych mu pracowników jednostek budżetowych. Tylko w latach 2008-2012 poszło na nie ponad 93,5 mln zł! I choć to rozrzutność podobna do tej, którą wykazuje się prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz (60 l.), to jednak wynoszący 3 mld zł budżet Mazowsza jest znacznie mniejszy niż 13 mld zł, którymi dysponuje stolica.
Informacje na temat rozrostu imperium marszałka ujrzały światło dzienne dzięki szefowi klubu SLD w sejmiku Grzegorzowi Pietruczukowi (35 l.). Liczby zrobiły na nim niemałe wrażenie. - Pokazują, jak ogromne koszty ponosimy na utrzymanie tej urzędniczej armii i jak ogromny był ten wzrost wydatków - mówi radny, którego zdaniem to bardzo duże obciążenie budżetu województwa. - Te pieniądze powinny zostać wydane na inwestycje - dodaje, nawiązując do niedawnych cięć wprowadzonych przez marszałka.
Adam Struzik zdaje się tym jednak w ogóle nie przejmować. Jego urzędnicy od lat tłumaczą się tak samo i twierdzą, że urzędników przybywa, bo przybywa im obowiązków. Tylko czy na pewno?