WARSZAWA: Mój synek UMARŁ, bo pogotowie NIE PRZYJECHAŁO

2012-08-22 3:00

Dwa tygodnie temu Dominik Gadomski (†6 l.) z Wolicy pod Nadarzynem był szczęś-liwym, pełnym życia chłopcem. W piątek odbył się jego pogrzeb. Dziecko zmarło podczas dramatycznej reanimacji, bo na pomoc mimo poważnych objawów czekało aż sześć godzin. Sekcja zwłok wykazała ostrą niewydolność nerek i wątroby.

Kiedy chłopiec po powrocie z wakacji nagle źle się poczuł, mama zadzwoniła na pogotowie. Ale pierwszy lekarz pojawił się w domu Gadomskich ponad 5 godzin później... chłopiec był już wtedy w stanie agonalnym. Wcześniej Dominik był na wakacjach u babci. 12 sierpnia w niedzielę rano chłopiec miał temperaturę, więc mama przywiozła go do domu. Koszmar zaczął się około godz. 19.

- Dominik miał gorączkę, krwotok z nosa i twardy brzuszek. Poprosiłam swoją mamę, żeby zadzwoniła na pogotowie. Tam jednak usłyszałyśmy, że pogotowie nie ma pediatry i że nie przyjadą. Podali numer do lekarza domowego - opowiada ze łzami w oczach mama Dominika.

Lekarz nie przyjedzie

- Zadzwoniłam do niego, ale on też oświadczył, że nie zamierza przyjeż-dżać, bo nie widzi sensu. Kazał nam robić dziecku okłady - opowiada pani Małgorzata, babcia chłopca. - Stan Dominika cały czas się pogarszał, więc znów zadzwoniłyśmy na pogotowie, ale tam po raz kolejny dyspozytorka odmówiła nam pomocy i jeszcze raz odesłała do tego samego lekarza. Wnuczek nie mógł już sam stać i ciężko dyszał, ale dyspozytorka pogotowia kazała tylko podać dziecku środek przeciwgorączkowy - opowiada babcia chłopca.

- Dominik był dzielny, cały czas mówił, że nic go nie boli, ale widziałam, że z minuty na minutę jest coraz gorzej. Zadzwoniłam jeszcze raz do tego lekarza rodzinnego. Nie wiem, ile czasu przekonywałam go, żeby przyjechał - opowiada pani Małgorzata.

Ratownicy bez sprzętu

W końcu około godz. 1 w nocy lekarz zjawił się w domu Gadomskich. Wtedy zaczął się prawdziwy koszmar.

- Lekarze nie mieli sprzętu do ratowania dziecka. Zamiast małych igieł do kroplówki wbili mu wielką igłę dla dorosłych - opowiada Renata Gadomska. - W końcu wezwali śmigłowiec, ale lekarze z drugiej karetki, która przyjechała w międzyczasie, nie wiedzieli, gdzie jest lądowisko. Próbowali też wcisnąć chłopcu do gardła gumową rurkę do intubacji dla dorosłych. Dominik krztusił się, a oni próbowali dalej - wspomina.W końcu okazało się, że chłopiec nie może być transportowany śmigłowcem, więc karetka zabrała go do szpitala w Grodzisku Mazowieckim. O 2.40 lekarze stwierdzili zgon chłopca.

Prokuratura bada sprawę

Sprawą już zajęła się prokuratura. - Prowadzimy postępowanie w sprawie nieumyślnego spowodowania śmierci 6-letniego chłopca - wyjaśnia Dariusz Ślepokura z Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Sekcja zwłok wykazała, że przyczyną zgonu była ostra niewydolność nerek i wątroby. Karetki pogotowia z Pruszkowa i dyspozytornia w Grodzisku Mazowieckim należą do firmy Falck. W centrali firmy nikt jednak nie odbierał telefonu.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki