Okazuje się, że remont Dźwigowej to koszmar nie tylko dla kierowców, pasażerów komunikacji miejskiej, ale i pieszych. Drogowcy narobili kłopotu mieszkańcom, którzy pieszo chodzą ulicą. Ekipa remontowa zajęła chodnik, postawiła znak zakazu wstępu na teren budowy, ale już o prowizorycznej kładce czy wydzieleniu chodnika nie pomyślano.
Patrz też: Warszawa: Drogowy horror na Dźwigowej
Dlatego ludzie zmuszeni są przechodzić po wiadukcie, by dostać się do najbliższego przystanku autobusowego. I przebiegają po torowisku między pędzącymi pociągami, narażając się na niebezpieczeństwo. Ale trudno się im dziwić. Do najbliższej kładki trzeba iść kilometr.
Jakby korzystając z okazji, SOK-iści zamiast jedynie wysyłać ludzi na kładkę, wlepiają spieszącym się mandaty. Kary sypią się jak z rękawa. - Koszmar. Gdyby ta kładka była bliżej, nikt nie chodziłby po torach i nie dostawał mandatów, a tak każdy woli szybko przebiec przez tory, niż nadrabiać kilometr - narzekał na remontowy bałagan Adam Michalak (18 l.).
- Wysyłamy tam patrole, bo jest to niebezpieczne miejsce. Chcemy zapobiec ewentualnym wypadkom. Po zamknięciu ulicy przez tory każdego dnia przechodzi wiele osób niezdających sobie sprawy, że może tam dojść do tragedii - mówi Paweł Boczek, rzecznik SOK.
A wystarczyłoby wydzielić wąskie przejście pod wiaduktem. - Do wtorku można było przechodzić dołem, ale przewróciła się tam kobieta i od tego czasu jest znak z zakazem wstępu - powiedział Adam Sobieraj (33 l.) z ZDM-u.
Niestety, ten remontowy bałagan ma potrwać dłużej, niż zapowiadano. - Może nawet do połowy listopada - wyznał Adam Sobieraj.
Przeczytaj koniecznie: Warszawa: Osuszają ulice Dźwigową