Na początku października Pan Adam J. (69 l.) został wezwany do pomocy przy pacjencie, który w ciężkim stanie trafił do szpitala w Wołominie. Nie wiedział, że jest on zakażony koronawirusem. Jednak po przeprowadzeniu testów szybko wyszło na jaw, że przywieziony mężczyzna ma wynik dodatni. Kilka dni później lekarz zaczął się źle czuć.
- Tata skarżył się, że nie czuje się najlepiej. Był bardzo słaby. Zrobił sobie test. I okazało się, że wynik jest dodatni - tłumaczy Anna, córka doktora.
Rodzina nie spodziewała się jednak, że wirus rozwinie się tak szybko i zabierze im ukochanego tatę. Pan Adam jakiś czas przeleżał na oddziale w Wołominie. Potem trafił do szpitala MSWiA przy ul. Wołoskiej w Warszawie, gdzie walczył o życie. Niestety 4 listopada przegrał tę walkę i zmarł.
- Ostatni raz rozmawiałam z nim około południa w dniu, w którym odszedł. Powiedział tylko, że jest bardzo słaby. To jest dla nas ogromny cios i nieopisany ból. Straciliśmy ukochaną osobą, wspaniałego tatę - dodaje córka.
Informacja o śmierci cenionego lekarza ze Szpitala Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Wołominie, wstrząsnęła całym lokalnym społeczeństwem.
Wszyscy, którzy go znali do teraz nie mogą uwierzyć w to, że nie żyje. - Trudno uwierzyć w to, że nie ma go wśród nas. Jeszcze nie tak dawno z nim rozmawiałam. To był naprawdę wspaniały człowiek i świetny lekarz - mówi znajoma.
- Miał 69 lat. Mógł siedzieć w fotelu i czytać książki, w końcu byłby na to czas. Chociaż sam miał choroby, które dodatkowo go narażały, do samego końca trwał przy swoich pacjentach - napisała przyjaciółka zmarłego lekarza.
Adam J. (69 l.) działał na pierwszej linii frontu w pogotowiu, gdzie był kierownikiem i udzielał pomocy poszkodowanym. Pracował jako anestezjolog, w szpitalu MSWiA w Warszawie i na OIOMIE wołomińskiego szpitala. Uwielbiał podróże.