Wypadek na Jagiellońskiej. Jest śledztwo
Sceny jak z koszmaru rozegrały się w piątek tuż przed godziną 12. Czterolatek pod opieką babci podróżował tramwajem linii 18 w kierunku Żerania. Na przystanku PIMOT doszło do nieszczęścia. Nóżkę wysiadającego dziecka przytrzasnęły zamykające się drzwi. Motorniczy, który niczego nie widział ruszył. Zatrzymał pojazd dopiero na następnym przystanku.
Przeczytaj również: Niech ta koszmarna śmierć dziecka nie pójdzie na marne! Współczucie nie wystarczy. Kraj o Warszawie.
W piątek późnym wieczorem zakończyły się oględziny miejsca tragedii. - Prokurator zakończył je około 16, ale Wydział Ruchu Drogowego Komendy Stołecznej Policji pracował do późnych godzin wieczornych. Sprawdzany był stan techniczny pojazdu. Zabezpieczano też monitoring z pojazdów, które były w pobliżu, a także monitoringi stacjonarne. Ustalono też dane świadków zdarzenia - przekazała na sobotnie konferencji prasowej rzeczniczka Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga Katarzyna Skrzeczkowska.
Śmierć dziecka. Jak do tego doszło?
Widok zmasakrowanego ciała czterolatka był tak potworny, że nerwy puszczały nawet ratownikom i policjantom. - Tutaj wszyscy płaczą - relacjonował z miejcsa tragedii reporter "Super Expressu". Motorniczy był trzeźwy, wstępne badania wykazały, że tramwaj sprawny. Na bardziej wnikliwe analizy trzeba jeszcze poczekać.