- Jakie emocje towarzyszą świętowaniu 20. urodzin serialu „Na Wspólnej” komuś, kto jest z nim związany od samego początku?
- Czuję przede wszystkim niedowierzanie (śmiech)! Trudno mi w to uwierzyć, bo dobrze pamiętam, że gdy zaczynaliśmy, zaplanowanych było raptem 100 odcinków, choć i co do nich nie mogliśmy być pewni. Wtedy nie powstawały jeszcze seriale realizowane przez telewizje niepubliczne, nie było więc jasne, czy ten projekt się powiedzie. Czuję też ogromną wdzięczność, bo to właśnie ten serial dał mi największą popularność, otwierając mi wiele nowych drzwi i szans na kolejne produkcje.
- Gdy debiutowała pani w roli Marty Hoffer, była pani jeszcze nastolatką. Była pani przygotowana wówczas na tak dużą popularność?
- Przygodę z aktorstwem zaczęłam jako 8-latka. Jako dziecko nie musiałam się mierzyć z uciążliwym zainteresowaniem mediów. Natomiast gdy wkraczałam już w dorosłość, zrozumiałam, że zupełnie nie jestem na to przygotowana. Byłam zbyt ufna i często wykorzystywano to przeciwko mnie. Większość przejawów sympatii czy zainteresowania, z jakimi się spotykam na co dzień, jest bardzo miła, choć co jakiś czas zdarzają się też oczywiście mniej przyjemne sytuacje czy momenty, kiedy chciałabym móc poczuć się jak osoba anonimowa. Zdaję sobie sprawę z tego, nie zawsze jest to możliwe, ale udało mi się stworzyć swój azyl, gdzie mogę się cieszyć prywatnością. Kupiłam dom na wsi, gdzie jestem stałam się częścią niewielkiej lokalnej społeczność, w której czuję się naprawdę bardzo dobrze.
- Niewielu fanów serialu wie, że pierwotnie miała pani zagrać nie Martę Hoffer a Karolinę Brzozowską, rola trafiła jednak ostatecznie do Matyldy Damięckiej. Żałowała pani kiedykolwiek, że sprawy nie potoczyły się inaczej?
- Przyznam, że najpierw trochę zazdrościłam Matyldzie, że to ona dostała do zagrania tę bardziej atrakcyjną, przebojową postać w porównaniu do mojej bohaterki, która na początku była raczej typem szarej myszki, a jej wątek był dość ciężki. W domu był problem z alkoholem, zarówno ona jak i jej brat Kamil byli więc dość wycofanymi dzieciakami. Czułam się więc trochę jak tło dla tych kolorowych ptaków w serialu, takich jak właśnie postać Karoliny Brzozowskiej. Później jednak okazało się, że bohaterka Matyldy Damięckiej wyjechała na dobre do Stanów, a Marta nadal tu jest, a po tych 20 latach mam wrażenie, że okazała się ona równie barwna. Bardzo wiele się przez ten czas w jej życiu zadziało, nie nudziłam się z tą rolą. Z perspektywy czasu mogę więc powiedzieć, że dobrze się stało.
- Przez dwie dekady miała pani rzeczywiście sporo do zagrania. Który moment w życiu Marty był dla pani najtrudniejszy z aktorskiego punktu widzenia?
- To był wątek jej gwałtu. Zadanie tym trudniejsze, że ten temat poruszony został chyba po raz pierwszy w polskim serialu, więc mieliśmy spore obawy przed nagrywaniem tych scen i sporo się do tego przygotowywaliśmy. Zależało nam, aby opowiedzieć tę historię realistycznie, a jednocześnie mogła mieć w pewnym sensie walor edukacyjny, uczulając widza na tego rodzaju problem. Zanim nakręciliśmy ten wątek, oglądałam więc sporo materiałów na ten temat, dużo rozmawiałam ze scenarzystami, ale te sceny zapadły mi w pamięć z jeszcze jednego powodu. Wiele kobiet, które doświadczyły gwałtu, ścina swoje włosy, czasem nawet na łyso. Tak też było z moją bohaterką. Nie zapomnę, jak specjalnie dla tej roli ścinałam więc na planie swoje własne włosy. Miało to na tyle mocny przekaz, że nawet niektórym na planie popłynęły łzy, choć przecież zdawali sobie sprawę, że to tylko serial.
- Czy przez 20 lat wcielania się w postać Marty zdążyła się pani zżyć ze swoją bohaterką?
- Na pewno nie da rady mieć jej dosyć, bo Marta przez te wszystkie lata bardzo się zmieniała, choć oczywiście zdarzają się takie wątki, które interesują mnie trochę mniej, ale przecież tak samo jest w życiu. Są momenty bardziej i mniej ciekawe. Podoba mi się to, że dzięki Marcie mogłam przeżyć wiele ekscytujących sytuacji, nie musząc ponosić za nie konsekwencji, które czekałyby mnie w prawdziwym życiu (śmiech). To jest w aktorstwie wspaniałe. Nie zawsze oczywiście jest mi z Martą po drodze - czasem się na nią wkurzam, a czasem cieszę się, że podjęła takie a nie inne decyzje. Czasem nasze drogi się rozchodzą, a czasem jesteśmy sobie bardzo bliskie. Przez te 20 lat jesteśmy już trochę jak stare dobre małżeństwo (śmiech). Wciąż ją bardzo lubię, choć nie zawsze popieram.
- Przygodę z aktorstwem zaczęła pani jako dziecko, ale udało się pani uniknąć losu wielu dziecięcych gwiazd, które sukces zgubił, a nawet skończyć studia prawnicze i prężnie działać w zawodzie. Co panią uchroniło przed niebezpieczeństwami, które czyhają na młodych ludzi w show-biznesie?
- Myślę, że obok pracowitości i determinacji trzeba mieć jeszcze dużo szczęścia. Poza tym ja i moi rodzice nie mieliśmy tak naprawdę świadomości pewnych zagrożeń. Nie mam w rodzinie tradycji aktorskich, więc nie wiedzieliśmy do końca, z czym to się tak naprawdę je. Rodzice po prostu szli za moją pasją, widzieli, że mi się to podoba, i że ja podobam się innym. Płynęliśmy z prądem, trochę intuicyjnie, od castingu do castingu, nie zastanawiając się, co będzie dalej, od początku jednak rodzice stawiali sprawę jasno – nauka była priorytetem. Miałam więc świadomość, że będą mogła pójść na próbę Fasolek czy plan zdjęciowy tylko wtedy, gdy oceny będą dobre. To mnie bardzo mobilizowało do nauki. Szybko zresztą zobaczyłam, jak bardzo niepewny jest zawód aktora. Myślę, że miałam więc sporo szczęścia, że znalazłam się w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie, inną rzeczą jest umieć swoją szansę wykorzystać. Na pewno pomogły mi też pasje, którymi zaraziłam się, gdy byłam już starsza, jak choćby harcerstwo, dzięki któremu poznałam wielu mądrych i wartościowych ludzi, czy kolarstwo. Dzięki temu miałam swoją odskocznię, dzięki której mogłam uciec od zgiełku show-biznesu. Dam o to zresztą do dziś.