Łukaszewicz i Kaczor byli dobrymi kolegami do czasu, gdy ten pierwszy przed 14 laty przejął po koledze funkcję prezesa ZASP-u. Wtedy okazało się, że w kasie brakuje ponad 9 milionów złotych. Łukaszewicz musiał zawiadomić prokuraturę. I to teraz m.in. wytyka mu Kaczor.
- Miałem rzecz zamieść pod dywan? A co by było, gdybym po latach starań nie odzyskał pieniędzy? Czy przemilczenie przez Kazimierza Kaczora straty przed kolegą, który został nowym prezesem, było uczciwe? - pyta aktor w rozmowie z "Super Expressem". Sprawa trafiła do sądu.
- Kolega uznał, że skoro pieniądze wróciły, to dla ZASP-u nie była to katastrofa i nic się nie stało. Sąd wyraźnie w wyroku mówił, że to jest niewłaściwe rozumowanie. W uzasadnieniu podaje, że linia obrony jest niewłaściwa i absolutnie została wyrządzona szkoda. ZASP-owi groziła niewypłacalność. Kolega nie chce się przyznać do winy z niezrozumiałych dla mnie względów - wyjaśnia Łukaszewicz. Kaczor jednak cały czas oskarża prezesa o to, że ten sprzedał go prokuraturze i że nazwał go publicznie złodziejem.
- Rozumiem, że najlepszą formą obrony jest atak. Kaczor twierdzi, że środowisko i ja oskarżyliśmy go o rzeczy, których nie było, np. o prywatną korzyść. Ten wątek w ogóle nie występuje w moich zarzutach. On cały czas myśli, że ja go posądzam o machloje. Nie! Nie ma śladu, że nazwałem go malwersantem - wyjaśnia.
ZOBACZ: Olgierd Łukaszewicz zabrał głos w sprawie konfliktu z Kazimierzem Kaczorem: "Nie będę milczał"