Z czasów, gdy byłam bardzo małą dziewczynką, pamiętam tygodnie spędzane w Zakopanem. Pamiętam, jak uczyłam się jeździć na nartach, tzn. łupach, jak marzły mi nogi, a tato nacierał mi je śniegiem. Miałam góralskie skarpety, do których przyczepiały się kulki ze śniegu i wtedy skarpety robiły się strasznie ciężkie. Tam, w Zakopanem, mieszkaliśmy u Stanisława Karpiela, słynnego architekta. Miał stary dom w stylu witkiewiczowskim, z widokiem na regle i Giewont. Właściwie przez całe moje dzieciństwo i młodość byliśmy jedną nogą w Zakopanem, a drugą w Warszawie. I pewnie dlatego pierwsza piosenka taty to "Jesteśmy na wczasach w tych góralskich lasach". Z miłości do tego miejsca. Potem rodzice wybudowali tutaj dom. Dziś mieszka w nim siostra.
Byłam strasznym niejadkiem, a tata miał sposób, by sprawdzić, czy wystarczająco dużo zjadłam. Objawem pełnego brzucha miała być twarda głowa. Tata stukał mnie w głowę z całej siły i mówił: "Nie, głowa jeszcze jest za miękka, jeszcze trzeba dojeść". Kiedy więc mnie pytają, co jeszcze pamiętam z dzieciństwa, to mówię o wymęczaniu ostatniego kartofla z talerza.
A dojazd do Zakopanego, a powrót do domu - to cała historia. Siedziałyśmy z tyłu samochodu i jak to dzieci nieźle rozrabiałyśmy. I na to ojciec znalazł sposób. Wmówił nam, że na każdej stacji benzynowej jest kontrola grzeczności, która może sprawić, że z dalszej podróży nici. Kiedy się zatrzymywaliśmy, tato wychodził, rozmawiał z pracownikiem stacji, a po chwili obaj śmiertelnie poważni odgrywali teatr. "Imię, nazwisko proszę. Ile dziewczynki mają lat? Słyszałem, że coś tutaj niedobrego działo się w samochodzie. Wysiadamy" - tak do nas zagajał pracownik. Przez następne 45 minut podróży siedziałyśmy z siostrą jak trusie.
W Zakopanem pierwszy raz byłam też naprawdę zakochana. Nieszczęśliwie, w Jasiu Karpielu, synu Staszka. Miałam naście lat, a on był najprzystojniejszym z chłopaków. Długo nie zwracał na mnie uwagi, ale ja cierpliwie czekałam. Aż wreszcie którejś nocy w drodze na regle... Wreszcie mnie pocałował.