Moja miłość - Jolusia. Poznaliśmy się w ZSRR, Jola wtedy śpiewała w zespole Pro Contra. Zakochaliśmy się w sobie strasznie, jesteśmy małżeństwem do dziś. W 1979 roku urodził się nasz synek Kacper. Ja go tak bardzo kochałem, kocham, że nie wyobrażałem sobie, że potrafiłbym tę miłość przenieść na drugie dziecko.
Przeczytaj koniecznie: Andrzej Rybiński: Zrobiłem karierę, bo miałem ładne zęby
Ja wiem, to był straszny kretynizm... A teraz śmieję się, że syn doprowadził nas do takiej sytuacji. Mam wnuczka Mikołaja, którego tak kocham, że gdy go widzę, to aż mnie zatyka. I teraz oczekujemy drugiego wnuczka - Adasia - i ja nie wiem, jak to z tą miłością będzie. Bo wiadomo, że dzieci i wnuki dzielą się na te genialne i cudze. Ale myślę, że jakoś damy radę podzielić miłość.
A wracając do 1981 roku. To był ciężki czas, nie grało się i żeby przeżyć, wyprzedawałem majątek. Fatalnie się wtedy czułem. Tak źle, że gdy zaproszono mnie na festiwal w Opolu, nie chciałem jechać. To żona mnie wykopała. Napisałem piosenkę "Nie liczę godzin i lat" i nawet ex aequo "Ze szklaną pogodą" Lombardu wygrałem! Ale znowu przyszedł paskudny czas - 1987 rok. W kraju była taka bieda, że aż wstyd mi było brać od ludzi pieniądze za koncert. Wyjechałem więc do Ameryki grać w polonijnych klubach, potem trafiłem na promy w Skandynawii. Miały po 13 pięter i 1200 osób załogi. Prawdziwe pływające miasta. Cztery lata na nich śpiewałem.
Patrz też: Andrzej Rybiński: Dla Joli rzuciłem Elizę
W 1992 roku zaczęło się w Polsce lepiej dziać. Zaczęły powstawać prywatne wytwórnie, ja też otworzyłem firmę nagraniową. A w tej chwili? Skończyłem nagrywać płytę i mam nadzieję, że ktoś ją usłyszy. Wyjdzie w andrzejki.