O swojej walce z chorobą Barciś opowiedział w książce "Aktor musi grać, by żyć". "Ciężkie objawy utrzymywały się przez dwa tygodnie, zagrożenie minęło, kiedy spadła mi temperatura. Ale był moment prawdziwego strachu. Któregoś dnia o czwartej rano saturacja spadła mi do dziewięćdziesięciu trzech, a wtedy – jak zalecał mój przyjaciel – powinienem do niego zadzwonić, by wezwał karetkę. Ale ponieważ był środek nocy, to nie miałem sumienia go budzić. Postanowiłem wytrzymać. Kiedy mu o tym powiedziałem, wściekł się, bo gdyby mój stan jeszcze się pogorszył, nie miałbym już siły na telefonowanie po pomoc. Czyli było bardzo groźnie... Tak. Ale widocznie nie przyszedł jeszcze mój czas" - wspomina.
Artur Barciś wspomina trudne dzieciństwo. Klepał biedę, musiał jeść brukiew
"Najgorsze było to, że byłem sam z tym nieznośnym permanentnym kaszlem. Tego się nie da opisać – człowiek cały czas kaszle. Jest tylko chwila, żeby wziąć oddech. Do tego wysoka temperatura i bezsenność. Noce były nie do wytrzymania. Czasami na chwilę zasypiałem, a potem znów budził mnie kaszel. I tak w kółko. Kiedy mamy grypę czy anginę, to bliscy są obok, na wyciągnięcie ręki. Ugotują rosół, przyniosą herbatę, poprawią poduszki. Ta choroba wyklucza obecność innych ludzi. Skazuje na samotność. I to jest upiorne. Chorzy odchodzą w samotności" - dodaje. Jak zdradza, ze skutkami koronawirusa mierzy się do dziś. "Kiedy na przykład wchodzę na pierwsze piętro, mam poczucie, że wszedłem na piąte. To minie. Lekarz po tomografii komputerowej płuc powiedział mi, że tak będzie przez jakiś czas. Obraz pokazał poważne zmiany, tak zwaną szybę covidową, biały placek. Mój stan się poprawi, potrzeba na to czasu, jednak zwłóknienia zostaną na zawsze. Na szczęście nie jest to na tyle groźne, abym musiał rezygnować z wykonywania swojego zawodu" - dodaje z optymizmem.