"Super Express": - Pamięta pan swoje początki? Były trudne?
Cezary Pazura: - Pamiętam swój pierwszy klaps na planie. Był to serial "Pogranicze w ogniu" w reżyserii Andrzeja Konicy. To był dramat, bo ja grałem tak teatralnie. Chodziłem i kombinowałem sobie, jak zagrać dane sceny. Wtedy nad kamerą, szwenkierem, czyli pierwszą osobą, która stała za kamerą, był znany polski operator Roman Suszyński. On wtedy powiedział "Nie, kurde, ja nie robię. Rezygnuję z pracy. Jak on tak będzie grał, a ma główną rolę, to my tego nigdy nie skończymy". Ja wtedy nie czułem, jak gra się w filmach czy serialach. Dopiero po kilku dniach załapałem, że przed kamerą zupełnie inaczej się gra niż w teatrze. Dzięki serialowi "Pogranicze w..." nauczyłem się operować tym językiem filmowym dosyć szybko, bo na planie spędziłem trzysta dni zdjęciowych. Zajęło mi to trzy lata mojego życia.
- Kiedyś pewnie była trema, a teraz, po tylu latach, pewnie występy to dla pana bułka z masłem...
- Kiedyś się denerwowałem. Czy to przed kamerą, czy występami na żywo. Teraz też jest dramat. Najbardziej denerwuję się właśnie przed występami na żywo przed publicznością. Za każdym razem przecież jest inna publiczność. A w dzisiejszych czasach ciężko jest zaskoczyć ludzi. Żyjemy w czasach Internetu, telewizji komercyjnych. Wszędzie teraz żartuje się z otaczającego nas świata. Teraz pośród takiej konkurencji trzeba się z tym zmierzyć. Wszędzie jest żart. On nas otacza. Nawet w reklamach banków żart się pojawia. To nie jest tak, że oni odbierają nam komikom czy aktorom komediowym chleb, ale coś w tym jest, że inni ludzie też zaczynają bawić się w rozśmieszanie. My już jesteśmy powoli takimi dinozaurami. Dlatego te występy na żywo kosztują mnie bardzo dużo zdrowia, wysiłku, a przede wszystkim niepewności. A energii dodaje mi publiczność. Jeżeli spodoba im się pierwszy żart, potem drugi i trzeci, to już jest z górki. Na szczęście u tych, którzy mnie oglądają i słuchają, mam duży mandat zaufania.
- Setki sal, zaproszeni goście, grafik zapchany do końca roku - takie obchody jubileuszu są pewnie męczące?
- Moje 25-lecie jest przedsięwzięciem mocno skomplikowanym. Wymaga od wszystkich ciężkiej pracy i reżimu. Przecież codziennie jesteśmy w innym miejscu. Także w ciągu kilku godzin musimy przemieścić się na drugi koniec Polski. I organizacyjnie, i w ogóle jest to dla nas bardzo ciężkie. Zastanawiałem się ostatnio, ile to 25-lecie będzie trwało, bo ostatnio przecież chłopaki z Ani Mru Mru swoje dziesięciolecie obchodzili całe dwa lata, bo było takie zapotrzebowanie. Ja myślę, że w rok nie ogarniemy całej tej trasy, bo już mam zaproszenia na kolejny rok. Cieszę się, że uczciłem mój jubileusz pracy po prostu pracą, bo takie odbieranie hołdów i kwiatów nie mieści się w moim temperamencie. Ja chciałbym jeszcze pracować, a nie odcinać kupony.
- To odważne wyzwanie...
- Najtrudniejsza jest rozłąka z rodziną. Dzisiaj z chłopakami z Ani Mru Mru właśnie o tym rozmawialiśmy. Kiedy człowiek zaczyna karierę, nie zastanawia się nad konsekwencjami i pędzi jak burza. Każda praca, wysiłek i kariera ma swoje minusy. I tutaj właśnie życie rodzinne na tym cierpi. Ja jestem już w takim wieku, że potrafię to rozdzielić. Kiedy mam taki cięższy miesiąc, to kolejny poświęcam więcej czasu rodzinie. Teraz to dłużej niż cztery dni nie byłem poza domem. Marynarze są dłużej.