- Mam przed oczami spotkanie z chorymi na raka nerki, na które został pan zaproszony. Mówił pan tam o swojej chorobie w sposób prawie pogodny, co na wszystkich zrobiło ogromne wrażenie. To było bardzo odważne... Nigdy pan się nie bał?
- Ależ tak, oczywiście. Taka diagnoza zawsze, dla każdego jest szokiem. Choroba nowotworowa przecież tak wiele zmienia w życiu każdego, kto się o niej dowiaduje. Tylko może w każdym przypadku wygląda to inaczej. Ja od początku wiedziałem, że muszę się nauczyć z nią żyć, jak najmniej rezygnując z tego, co robiłem dotychczas. Tak więc w tym sensie może niewiele się zmieniło w moim życiu, bo nadal pracowałem. I nadal pracuję, bo chcę żyć, a żeby żyć, muszę pracować.
- To prawda, że niedługo po jednej z operacji pojechał pan do Włoch na festiwal filmowy, jeszcze w bandażach, a jakby tego było mało, tańczył pan na bankiecie?
>>> Krzysztof Kolberger NIE ŻYJE - wiedział, że umrze w wieku 61 lat
- Tak, istotnie tak było. Zresztą podobnie działo się po kolejnych operacjach. Nie poddawałem się.
- O tym właśnie mówił pan na innych spotkaniach z chorymi - nie poddawać się. Podziwiam, bo u nas wciąż jeszcze choroba nowotworowa to pewnego rodzaju tabu. No, może poza rakiem piersi czy, choć w dużo mniejszym stopniu, rakiem szyjki macicy u kobiet. O tym jest głośno dzięki licznym akcjom społecznym. Pan nie miał oporów przed publicznymi wystąpieniami na temat swojej choroby?
- Nigdy. Odkąd po raz pierwszy się do niej przyznałem, zrozumiałem, że mówienie o tym jest potrzebne. I to nie tylko tym, którzy zmagają się z chorobą, ale ich rodzinie, znajomym. Warto wiedzieć, że życie z chorobą taką jak rak jest możliwe, że w pewnym sensie można ją ujarzmić.
- Nie bez znaczenia jest tu opieka medyczna, a pan miał szczęście w odpowiednim czasie trafić w odpowiednie ręce...
- Tak, to prawda i jestem za to i wszystkim bardzo wdzięczny.
- To dzięki swojej chorobie stał się pan reżyserem i autorem książek, z których "Przypadek nie-przypadek. Rozmowa między wierszami księdza Jana Twardowskiego" stała się, jeśli można tak powiedzieć, bestsellerem...
- Trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Pewnie takie potrzeby już od jakiegoś czasu we mnie tkwiły, a z drugiej strony choroba to przyspieszyła. Uświadomiłem sobie po raz kolejny, że wszystko, co robię, musi mieć głęboki sens.
- Opowiadano mi, że reżyserował pan nawet... z łóżka szpitalnego. Kiedy w szpitalu odwiedzili pana znajomi aktorzy, zastali niecodzienny, jak na taką placówkę, widok: leżał pan na łóżku elegancko ubrany, no, może nie w garnitur, ale coś na kształt, i ustawiał pan scenografię do spektaklu. Tak było?
- Tak. Nie chciałem tracić czasu. Bo, widzi pani, odkąd zachorowałem, wiedziałem, że muszę się spieszyć. I to jest może ta istotna zmiana, jakiej dokonała we mnie choroba. Nie mogę sobie pozwolić na żadne przestoje.
- Ile razy pana widzę, utwierdzam się w przekonaniu, że staje się pan coraz silniejszą osobowością. Tak jakby przeciwności losu pana hartowały...
- Może to dlatego, że ja tak bardzo kocham życie, kocham ludzi.
- Bo szczęście ciągle gdzieś istnieje, a słowo "nieszczęście", jak mawiał ksiądz Twardowski, zawiera w sobie słowo "szczęście"?
- Dokładnie tak.