Super Express: Zacznijmy od początku. Jak to się stało - Ty i „Chłopi”, połączenie wręcz abstrakcyjne.
Łukasz Rostkowski: Zdaje sobie sprawę z tego, że jest to bardzo abstrakcyjne połączenie, i dlatego tak mi się ten pomysł spodobał. Tak w dużym skrócie - poznałem Hugh i Dorotę na Bestsellerach Empiku, kiedy odbierali nagrodę za film „Twój Vincent”. Zaczęliśmy rozmawiać, i tak od słowa do słowa okazało się, że będą robić nowy film. Przyznam szczerze, że nigdy nie marzyłem nawet, by robić film z takimi twórcami, ale od kilku lat podświadomie kierowałem się w kierunku realizacji mojego wielkiego marzenia jakim jest szeroko pojęte robienie filmów. Zawsze kochałem kino, ale ten szał koncertowy, który towarzyszy mi od wielu lat nie pozwalał mi się przebranżowić. Pandemia, wycieńczenie koncertowe i założenie rodziny zmotywowały mnie do zmian. Poszedłem na prawo z tchórzostwa, a tak naprawdę zawsze gęsią skórkę powodowało u mnie połączenie słowa, muzyki i obrazu. Wiele lat temu zabrakło mi odwagi i wiary w siebie. Kiedy DK wspomniała, że chcą zrobić „Chłopów” pomyślałem, że to piękny pomysł i oryginalny koncept. Trudno o bardziej malowniczą powieść, a ja w swojej twórczości zawsze łączyłem muzykę, lirykę, film i grafikę. I nagle poczułem, że spotkałem bratnie dusze. Czułem, że „Chłopi” będą filmem, w którym się spełnię. Od wielu lat fascynowałem się folkiem, wiedziałem, że chcę się mocniej zagłębić w ten świat, że chcę się go uczyć, a projekty są najlepszym sposobem na naukę. Zrobiłem próbkę, powiedzieli, że jest super, i podjęli decyzję, że dają mi szansę. To było bardzo duże ryzyko dla obu stron. Ale Hugh i DK też mają tę odwagę. Główną rolę powierzyli debiutującej Kamili Urzędowskiej a choreografię świetnej, ale także debiutującej w filmie Danieli Komędrze. Efekt jest szalony właśnie dzięki tej odwadze wielu osób ale zwłaszcza DK i Hugh. I tak rozpoczęła się czteroletnia praca nad projektem.
Cztery lata? To bardzo długi okres.
Tak, dokładnie. Płyty przygotowywałem kilka miesięcy, koncertowałem, proces produkcyjny był bardzo szybki. Moje ADHD nie pozwala mi skupić się długo na jednej rzeczy, a ten projekt był szkołą charakteru, walką ze słabościami, największym wyzwaniem w życiu. To były krew, pot i łzy. Zacząłem wyłaniać pierwsze kapele do nagrań, pisałem muzykę po części autorską, nową, a częściowo korzystaliśmy z polskich motywów ludowych. I to był ten łatwiejszy okres, trudny, bo wszystko trzeba było zrobić dość szybko. Potem dostałem zmontowany film aktorski i zaczęła się ogromna przeprawa. Każde, nawet najmniejsze cięcie jakich były setki przez te lata, wymagało zmian w muzyce. To był najtrudniejszy proces, jaki kiedykolwiek przeżyłem, ale też wielka radość. Film powstawał w pandemii, podczas wojny i inflacji. Bardzo nas to wymęczyło, ale też zbliżyło do siebie i dziś jesteśmy trochę jak rodzina. W marcu stwierdziliśmy, że muzyka jest całkiem fajna, ale... niespójna. I zaczęły się usprawnienia. Znów wielki wysiłek. Cztery lata spędzone przy tej produkcji były dla mnie jak szkoła filmowa.
Muzyka w filmie jest bardzo klasyczna. Nie kusiło cię, by wpleść trochę nowoczesnych brzmień?
W ogóle nie było takiej pokusy, dlatego że chciałem zachować tradycjonalność i folkowe brzmienie. Poczułem piękne klasyczne malarstwo, które ma szanse przetrwać wieki, więc chciałem usytuować ten film poza czasem. Postanowiłem, że bierzemy folkowe instrumenty i budujemy bogatą muzykę filmową, ale wyłącznie za pomocą autentycznych ludowych brzmień. Tam nie ma elektroniki, ale forma jest bardzo współczesna. Robiliśmy szalone rzeczy z instrumentami wykorzystując doświadczenia z łączenia np. hip-hopu z akordeonami (album "Nic się nie stało") czy dubstepowych basów zagranych na klasycznej tubie.
Można także zauważyć, że muzyka zmienia się wraz z porami roku…
Chciałem, żeby każda pora roku była inna. I kiedy myślałem, że wszystko mam już gotowe, okazało się, że część się spodobała, a część jest piękna, ale... to nie te emocje. Tutaj pory roku są nieoczywiste. Wiosna kojarzy nam się z nadzieją, a tutaj mamy krajobraz po bitwie - prawie martwego Borynę, mężczyźni są w więzieniu, a kiedy przychodzi lato to Jagna jest gwałcona któryś już raz z kolei. I to lato, które powinno być piękne, u nas jest psychodeliczne, mroczne. Trzeba było to podkreślić, przełamać i przekształcić.
Efekt końcowy cię zadowolił? Czy jednak coś byś zmienił?
Po trzecim seansie miałem odczucie, że pięknie to wszystko zostało spięte. Dorota i Hugh świetnie poradzili sobie z miliardem problemów i detali w tym filmie, jestem z nich ogromnie dumny. Z siebie także w jakimś stopniu. Poświęciłem temu cztery lata i wiem, że pracowałem najciężej w życiu przekraczając wszystkie znane dotychczas granice. Czuję, że zrobiliśmy coś naprawdę ważnego i ponadczasowego. Ten film jest milowym krokiem. „Twój Vincent” był trochę jak gra komputerowa, wszystko było statyczne, tutaj montaż jest znacznie szybszy, tempo jest większe, głośniejsza jest muzyka, jest więcej emocji. To absolutnie porywający i szaleńczy obraz. No i poruszanie kamerą, co w malarstwie jest ekstremalnie trudne. Polskie kino jest fenomenalne. Jestem z niego dumny, ale to co my zrobiliśmy to coś innego, wyjątkowego - to pełen konceptualizm. Wiele lat ciężkiej pracy. I to czuć. Czuć emocje malarzy, muzyków. Każdej osoby, która pracowała przy filmie i wiem, że to zostanie na lata.
W filmie pojawia się śpiewająca Julia Wieniawa, która gra chłopkę. Od początku taki był pomysł na jej postać?
Julia jest wybitnie zdolną osobą o niezwykle mocnej energii, stąd jej fenomen. Świetnie potrafi zagrać aktorsko, ale też zaśpiewać. Dziewczyna o wielu talentach, co też może być dla niej zagrożeniem, natomiast tak - taki był ikonę popkultury obsadzić jako trzecioplanową Marysię i trochę się zabawić znaczeniami i pozycjami społecznymi. Fajnie, że miała tyle luzu i dystansu, że odważyła się w to zaangażować. Chcieliśmy zmieszać pokolenia na planie - mamy Ewę Kasprzyk, Dorotę Stalińską, a z drugiej strony Maćka Musiała, czy właśnie Julkę Wieniawę obok debiutującej Kamili Urzędowskiej w roli głównej. Myślę, że to był bardzo fajny pomysł reżyserów aby przełamywać stereotypy.