Urodziłem się na Śląsku. Czasem żartuję, że wśród gór zwanych hałdami. Jednak czas między 3. a 7. rokiem życia, kiedy mały człowiek chłonie wszystko i poznaje świat, spędziłem na prawdziwej wsi. W okolicy Sobolewa w Mazowieckiem. Tam też na świat przyszła moja siostra...
Na wsi życie toczy się inaczej. Wszystko podporządkowane jest porom roku, bezpośredni kontakt z przyrodą, praca na roli, obserwowanie zwierząt gospodarskich, to wszystko mocno wpływa na osobowość dziecka. Elektryfikacja nie docierała jeszcze wtedy do wszystkich domów, a my mieliśmy zarówno prąd, jak i telewizor. Już w tamtych czasach poznałem, co to jest kino domowe. Gdy pokazywany był serial "Czterej pancerni i pies", przychodziły do nas dzieci z sąsiedztwa. Można powiedzieć, że byłem królem telewizora. Gdy ktoś w okolicy mi podpadł, to po prostu nie zapraszałem go na seans.
Patrz też: Anna Gornostaj, historia życia: Nie tylko mój mąż zrobił mi dzieci
Pod koniec lat sześćdziesiątych wróciliśmy na Śląsk, gdzie w Zabrzu rozpocząłem naukę w szkole podstawowej. Byłem normalnym chłopcem, ani wydelikaconym, ani rozbójnikiem. Pamiętam, że mieliśmy taką górkę, na której wyrównywaliśmy rachunki między sobą. W mojej okolicy było zresztą dużo świetnych miejsc, w których można było się bawić. Wyrobiska pocegielniane, glinianki czy hałdy, które służyły nam do zabawy w Indian.
Podstawówkę i liceum skończyłem w Zabrzu. Mieszkałem tam z rodzicami. W tym czasie moją wyobraźnię kształtowały lektury, głównie te spoza kanonu szkolnego. Stopnie miałem dobre, ale nie przykładałem się do nauki. Miałem opinię zdolnego lenia. Bardziej interesowały mnie przedmioty humanistyczne niż matematyka czy fizyka, które nie były moją mocną stroną. W podstawówce nosiliśmy mundurki, siedzieliśmy w drewnianych ławkach... Pamiętam, jak codziennie rano przychodziła nasza pani i przed lekcjami wlewała do kałamarzy atrament, gdyż pisaliśmy piórami maczanymi w atramencie. Jeszcze wtedy stosowane były kary cielesne. Wiele razy dostawałem lanie od nauczycieli. Albo linijką, albo drewnianym piórnikiem po rękach. Nie było łatwo...
A co przyjemnego pamiętam z tamtych lat? Na pewno smaki dzieciństwa. Oczywiście to smaki regionalne - rosół z domowym makaronem, kluski śląskie, modra kapusta i żeniaty żur. Żeniaty, czyli na zakwasie z gotowanymi ziemniakami. Kiszenie tego zakwasu na żur było domeną starszych pań, najczęściej wdów, które w ten sposób dorabiały sobie do emerytury czy renty. Przychodziło się do nich z własną butelką, pani ta nalewała zakwas, a na koniec wizyty wyciągała słój z landrynkami, którymi częstowała. Nietrudno się domyślić, że dzięki takiej formie promocji chętnie się tam wracało.