Gdynia, Studium Aktorskie przy Teatrze Muzycznym... Uważam, że dostałam się do najlepszej uczelni, jakiej tylko mogłam. Tam uczyliśmy się śpiewać, grać, recytować, tańczyć... Od razu wchodziliśmy na scenę, najpierw wnosząc przysłowiowe świeczniki, potem dostając coraz to trudniejsze zadania. Dlaczego nie wybrałam szkoły teatralnej? W akademii wielkich profesorów na co dzień zastępują asystenci, studenci widzą mistrzów raz na miesiąc. A my? Codziennie mieliśmy zajęcia ze wspaniałym aktorem Henrykiem Bistą i jego małżonką Urszulą Mordzewską.
To była bardzo dobra i bardzo trudna szkoła. Także szkoła życia. Na dwadzieścia kilka przyjętych osób dyplom dostało tylko kilka, w tym także ja.
Czy psociłam? Pamiętam, kiedyś skorzystałam z zaproszenia greckiego zespołu Prometeus i wyjechałam z nim na występy do NRD. Dobrze wtedy zarobiłam, całe 10 tys. zł. Miało mi to wystarczyć na zapłacenie mieszkania i długu u pani Kazi w bufecie. Ale na ten wyjazd wzięłam zwolnienie lekarskie. Dyrektor Baduszkowa zamartwiała się, co się ze mną dzieje, skontaktowała się z mamą. I kiedy wydało się, że nie chorowałam, że oszukałam, byłam bliska wyrzucenia ze studiów. "Przyjdź, powiedz, a nie kłam!" - dostało mi się od pani dyrektor.
Przez cztery lata kształciłam się na aktorkę komediową. Byłam taką śmiechotką. Na egzaminach z szermierki komisja pokładała się ze śmiechu, choć ja byłam bardzo skupiona na tym, co robię. I tak było do momentu naboru do filmu "Strachy". Po roli Teresy Sikorzanki włożono mnie do amanckiej szuflady.
W czasach komuny miałam to szczęście, że dostawałam paszport. Mogłam więc jeździć za granicę, chodzić na koncerty i porównać, co my sobą reprezentujemy. Zdałam sobie sprawę, jak daleko jesteśmy za tym, co naprawdę dzieje się w muzyce. Miałam więc marzenie, żeby polskiej publiczności zaproponować coś więcej. Że gdy wyjdę na scenę, będę wiedziała, po co wychodzę i co chcę przekazać. I to zostało zauważone.
Śmieszą mnie pytania, czy ktoś wtedy mnie stylizował? To były czasy, że wykonawcy byli zdani tylko na siebie. A więc sama wymyśliłam sobie fryzurę, zakrywając włosami moje "niedoskonałości urody". Uważałam, że mam zbyt wystające kości policzkowe i za długą szyję.
Pani Path, fryzjerka w Londynie, która obcinała mnie według mojego życzenia, zadzwoniła w trakcie powstawania fryzury do Vidala Sassoona, mówiąc, że wyszło jej jakieś zjawisko i warto coś z tym zrobić. Położyli mi na włosach farbę "na perliczkę", jak impresjoniści - kropkami. A potem odbyła się bardzo udana sesja fotograficzna, w wyniku której trafiłam na okładkę włoskiego "Vogue'a". Nikomu o tym nie mówiłam, bo miałam paszport z literką S, nie wolno mi było pracować za granicą, więc zdjęcia w "Vogue'u" podpisano "Fryzura ŕ la Polka". Ta fryzura do dziś obowiązuje na egzaminach u Vidala Sassoona i tak się właśnie nazywa.