Z jakiej rodziny pochodzę? Rodzice zawsze byli na stanowiskach. Mama była dyrektorem RSW Prasa-Książka-Ruch, ojciec - prezesem gminnych spółdzielni w Gostyninie (woj. mazowieckie). To był dom pełen książek, muzyki. Mama śpiewała, tato ukończył szkołę muzyczną, a starszy brat grał na akordeonie. Mirek brał lekcje u organisty, pana Krzyża, ale chyba z marnym skutkiem, bo pamiętam, jak rodzice mówili, że nie ma postępów.
Ja zacząłem grać, gdy miałem 5 lat, po prostu zaciekawił mnie akordeon. Wziąłem go do ręki, a właściwie postawiłem na krzesełku, mama zawiązała mi paski ścierką na plecach i powtarzając zasłyszane melodie, zacząłem grać.
A pierwszy swój zespół miałem już w wieku 3 lat. W jego skład wchodzili też koledzy z podwórka: Krzysiek, Mariusz, Arek. W takim składzie przetrwaliśmy przez całe przedszkole. Strasznie przeżywałem nasze występy! Pewnej nocy przyśniło mi się nawet, że mam wyjść na scenę w stroju krakowskim, ale go nie mam. - Daj mi go, mamo, daj! - obudziłem się z płaczem.
Kiedy miałem mutację, przestałem śpiewać. Zostałem akompaniatorem w chórze. 160 dziewczyn i ja, jedyny rodzynek. Matko, jak wspaniale wtedy się czułem. Do czasu! Jest 1 maja, wszyscy w pochodzie śpiewają, tylko ja idę z tym kaloryferem i muszę grać. No, z akordeonem! Jaki obciach! Uciekłem z pochodu.
Miałem już dość sceny! Nie chciałem być muzykiem, piosenkarzem. Nauczycielka wyszukała więc mi szkołę, w której, wydawało się, będę miał luźniejszy kontakt z muzyką. Skończyłem technikum budowy fortepianów w Kaliszu. Z przygodami, naturalnie.
Pewnego dnia wyrzucono mnie i kilku kolegów z internatu, bo... podłożyliśmy świece dymne pod fabrykę fortepianów. Że niby się pali. Zamieszkaliśmy więc w żeńskim internacie, ale stamtąd znowu musieliśmy zmykać, bo za dużo było zakochanych dziewczyn, a nas tylko czterech. Poszliśmy mieszkać do hotelu sportowego, ale zrobiliśmy imprezę otwierającą i wylądowaliśmy na stancji. Na stancji pewnego dnia syn właścicieli przyszedł pijany i zrzucił dziecko z fotela, bo sam chciał tam siedzieć. No to z kolegą Adamem daliśmy panu w czambuł, wytłumaczyliśmy, że dziecka się nie bije. I znów mieliśmy problem. Od kwietnia do matury mieszkaliśmy więc w namiocie nad Zalewem Gołuchowskim.
Jak widać, byłem niezłym gagatkiem, ale fajnie wspominam tamte czasy. I do dziś spotykam się z kumplami ze szkoły.
Podsumowując, żeby nie wyszło, że tylko figle mi w głowie, to powiem, że fortepian zbuduję i nastroję go w 26 minut.